sobota, 9 stycznia 2016

Rozdział 82 : Veronica Lucia Coverty

- Dlaczego tu jesteśmy? Dlaczego zabrałeś mnie do Piemontu? - pytała skonfundowana Rosalyn, kiedy ich powóz przejeżdżał przez zatłoczone miasto.
Piemont był powszechnie kojarzony z wyrobem drogich mebli dla arystokracji oraz z produkcji doskonałego wina. Kiedy jechało się ulicą główną, w oczy rzucały się wspaniałe kamienice pomalowane w winorośle, z wykutymi na fryzach liśćmi, dziedziczone z pokolenia na pokolenie przez bogatych mieszczan.Najstarsze sięgały trzeciego wieku drugiej ery (obecnie jest VI. w. - 522 rok).
- Nie wierzę, że tak nagle zebrało ci się na krajoznawcze wycieczki. Zwłaszcza, że jutro zabierają cię do Centaurionu.
- Nie przypominaj mi o wojsku, błagam - jęknął Luke, przenosząc wzrok na żonę. - Poza tym... pamiętasz naszą ostatnią rozmowę? Tę o mojej mamie?
Chociaż robił wszystko, by zamaskować swą niepewność, Rosalyn nie dała się zwieść. Znała go zbyt długo.
- Tak. Zdziwiło mnie, że mówiliście z ojcem o niej tak, jakby jeszcze żyła.... Ale przecież to niemożliwe. Pochowaliście ją wiele lat temu, czyż nie?
- Widzisz... Nie do końca...
- Lucian, o czym ty mówisz? Jak można pochować kogoś nie do końca?
Luke zmieszał się jak nigdy dotąd. Spuścił wzrok, a policzki poczerwieniały mu do samych uszu. By znaleźć zajęcie dla dłoni, nerwowo bawił się guzikami surduta.
- Zawsze można przekupić kapłana, by odprawił sztuczny pogrzeb, a w czasie ceremonii ktoś wywiózłby "zmarłą" daleko stąd... I umieścił w zamkniętym ośrodku...
- Luke... Co wyście zrobili...? - szepnęła Rosie, blednąc nagle. Zabrała dłoń, którą gładziła policzek dopiero co poślubionego męża. Herbaciane oczy dziewczyny połyskiwały raz po raz jakąś dziwną emocją, której nie potrafił zinterpretować. Niepokój? Zawód? Dezaprobata...? Może wszystko na raz?  Nie miał pojęcia.
- Mój tata wstydził się tego, co się z nią stało. Nie chciał być pośmiewiskiem na salonach... rozumiesz. Miał nadzieję po tym wszystkim ułożyć sobie jeszcze życie, czego nie mógłby zrobić, gdyby mama... ekhem.. wiesz.. żyła. Oficjalnie, ma się rozumieć.
- Po tym wszystkim? - powtórzyła, marszcząc brwi. Coraz mniej podobała jej się ta rozmowa... - Po czym?
Zawstydzony Luke zerknął na nią z ukosa, po czym, jakby porażony jej spojrzeniem, uciekł wzrokiem do okna.
Wysokie modrzewie ciągnące się wzdłuż ulicy, mała cukierenka rodziny Wellerianów, księgarnia starego Henry'ego Dashera i siedzący na ławeczce grajek, brzdękający na swej gitarze... Ten sam od dwunastu lat. Luke doskonale znał to miejsce i wiedział, że stąd do celu ich podróży zostało zaledwie kilka minut.
- Zaraz zobaczysz... - odparł półgłosem. - Proszę, tylko nie myśl o mnie źle...
Rosalyn bała się pytać o więcej. Wyobraźnia podsuwała jej najgorsze scenariusze. Co takiego mogło się stać z Veronicą Lucią Coverty, by mąż postanowił wywieźć ją do obcego miasta i zaaranżować fikcyjny pogrzeb? Plotki głosiły, że Veronica zmarła niedługo po porodzie drugiego dziecka - córeczki Sileny. Z żalu po jej śmierci. Dziewczynka bowiem urodziła się przedwcześnie, zbyt mała, by przeżyć. Luke miał wtedy siedem lat. Co na prawdę wydarzyło się czternaście lat temu?
Powóz zatrzymał się  przed starym ceglanym budynkiem, przypominającym trochę manufakturę. Od reszty miasta odgradzał ją wysoki mur. Po pobliskim skwerze błąkały się osoby osoby ubrane w coś, co przywodziło na myśl długą koszulę nocną. Towarzyszyli im ludzie w niebieskich uniformach, najwidoczniej pełniący rolę opiekunów.
- Gdzie jesteśmy? Co to za miejsce? - pytała niepewnie Rosie, rozglądając się z niepokojem dookoła. Przez myśl przeszedł jej zakład karny, ale przecież więźniowie nie byli tak zadbani... gdy tylko o tym pomyślała, przed oczami stanął jej obraz Falena, uwięzionego w jednej z cel de Netrisa. Nie, to nie mogli być więźniowie..
Mężczyzna w koszuli, jeden z wielu, zaczął iść chwiejnym krokiem ku nim. Jego twarz wydawała się bardzo spokojna, miała wręcz błogi wyraz, lecz w oczach kryło się coś niepokojącego...
- Carewood, zostaw panią - powiedział spokojnie jego opiekun, po czym zaczął prowadzić go w drugą stronę.
- To szpital imienia Louisy Rossmary*. Psychiatryk - rzekł głucho Coverty, chowając dłonie do kieszeni. Zimny wiatr, pomimo grubego płaszcza, przenikał mu ciało do kości, przyprawiając o ciarki. Smagał twarz i kąsał oczy, sprawiając, że stały się wilgotne. Zamrugał kilkakrotnie i ruszył przed siebie. A Rosalyn za nim. - Z mamą już wcześniej nie działo się dobrze.Nie do końca. Słyszała różne szmery i szepty, miewała halucynacje... Była rozkojarzona. Później zaszła w ciążę i... tacie wydawało się, że skoro przez kilka miesięcy nic niepokojącego się nie wydarzyło, może już nie ma się o co martwić... Jednak po śmierci Sileny to wróciło ze zdwojoną siłą. Chodziła po domu z lalką, a gdy ojciec pytał się, co robi, odpowiadała, że usypia Silenkę. Czasami wytykała mu, że w ogóle się nią nie zajmuje, że mógłby czasem wziąć ją na ręce, wyjść na spacer.... Ale przecież ona dawno już nie żyła. Matka raz wybuchała niekontrolowanym śmiechem, raz płaczem. Bałem się jej, tata też, więc postanowił umieścić ją gdzieś daleko od nas. Daleko ode mnie. Bał się, że jej szaleństwo mi się udzieli. No a żeby uniknąć wstydu, bo przecież ludzie zaraz zaczęliby gadać, że stary Coverty wziął sobie za żonę wariatkę, tata wymyślił z wujem całe to przedstawienie - opowiadał, gdy szli jednym ze szpitalnych korytarzy. Przerażająco sterylnym, pozbawionym śladów ludzkiej bytności.
- Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś wcześniej? Przyjaźniliśmy się tyle lat i tyle czasu trwaliśmy w narzeczeństwie, miałeś wiele okazji!
Na korytarzu było tak pusto, że jej rozżalony głos odbił się od ścian echem.Serce Rosalyn przyspieszało z każdym zasłyszanym słowem. Choroba psychiczna? Przecież takie rzeczy są dziedziczne... Co jeśli...? Kiedy spojrzała w oczy Luke'a, spostrzegła, że odbiło się w nich dokładnie to, co sama czuła. Strach, niepewność i  niemoc w najczystszej postaci... Nie, to przecież nie było możliwe. Nie jej Lucian...
Zatrzymała się gwałtownie.
- Dlaczego dowiaduję sięo tym dopiero teraz? Nie ufałeś mi przedtem? - spytała raz jeszcze.
- Rosalyn, tak cię przepraszam... To nie jest tak, że ci nie ufam, bo ufam ci bardziej niż sobie samemu, ale... Bałem się. Bałem się, że przestaniesz mnie kochać, gdy tylko poznasz prawdę... Rosie, jesteś dla mnie wszystkim. Jesteś, byłaś i zawsze już będziesz, ja... nie przeżyłbym, gdybyś odeszła. Wstydziłem się, nawet nie wiem czego bardziej. Choroby matki czy tego, co zrobił ojciec...
- Wstydzić to się powinieneś za siebie - odparła hardo dziewczyna, krzyżując ręce na piersi. Choć głos był jak lodem ścięty, oczy płonęły prawdziwym ogniem. W sercu dziewczyny szalała wichura, miotająca emocjami i plącząca myśli. Luke spuścił wzrok, pąsowiejąc jeszcze bardziej. Skulił się w sobie, napinając każdy mięsień.Nagle, zamiast siarczystego policzka (na który notabene zasłużył za swoją nieszczerość), poczuł na nich delikatne muśnięcia palców Rosalyn. - Jak mogłeś pomyśleć, że przez coś takiego przestałabym cię kochać? - Sięgnęła jego dłoni i położyła sobie na brzuchu. - My cię kochamy, Luke.
- A co jeśli... odziedziczyłem to po niej? - spytał zdławionym szeptem, wpatrując się w nią z największą czułością, jaką ludzkość kiedykolwiek widziała.
- A czujesz, by coś było nie tak? - Spoważniała momentalnie. - Słyszysz coś, czego inni nie słyszą? Albo czy widzisz coś, czego nie powinieneś?
- Nie... Raczej nie.
- Czyli jesteś zdrowy.
- A co jeśli to tylko tymczasowe? Przecież matka też nie była taka od urodzenia... Przepraszam, Rosie. Mogłem ci powiedzieć przed ślubem...
- Sza... - położyła mu palec na usta. Jej dotyk spłynął nań delikatnie niczym motyl. - Wyszłabym za ciebie i tak, i tak. Będziesz zdrowy, wierzę w to. A nawet gdyby los chciał inaczej, nigdy cię nie zostawię. Będę przy tobie do końca i zrobię wszystko, by ci pomóc. Wszystko, słyszysz?
- Słyszę - szepnął i pocałował ją. Miękko, ale namiętnie. Choć  krótki, dawał upust wszystkim uczuciom, które ich ogarniały, gdy patrzyli na siebie. - Kocham cię, Rosalyn.
Twarz Ventuski promieniowała szczęściem, gdy znów na niego spojrzała. Cały lęk został zmyty przez szczerość, wygnany na długi czas...
- Chodź - szepnęła, splatając palce z jego palcami. - Czas, żebyś przedstawił mnie drugiej pani Coverty.
Luke zapukał ostrożnie do drzwi z numerem 73. Nie liczył, że ktoś mu otworzy, gdyż wiedział, że klamka znajduje się tylko od zewnętrznej strony. Chciał po prostu dać matce znak, że się zbliża.Odczekał kilka minut, dając jej tym samym czas na przetrawienie komunikatu, po czym sięgnął do kieszeni. Mało kiedy zdarzało się, by rodzina pacjentów dostawała klucze do sal pacjentów, jednak czego nie można załatwić sobie pieniędzmi? Panu Coverty'emu bardzo zależało na dyskrecji. Jeśli syn musiał już odwiedzać matkę (sam pan Coverty od lat tego nie robił), wolał, ażeby spotykał się z nią w tajemnicy, niż komunikował całemu szpitalowi swoją wizytę.
Luke przekręcił klucz i wszedł do środka. A za nim Rosalyn, rozglądając się w około uważnie. Szpitalną celę cechowały surowość i sterylność. Zgniłozielone ściany zdobił tylko jeden maleńki (w dodatku wątpliwej wartości artystycznej) obrazek, przedstawiający statek o białych żaglach, sunący po targanym sztormem morzu. Na białych komodach nie leżało nic prócz pudełka chusteczek higienicznych, nocny stolik z kolei zajmowała tylko niewielka książeczka oprawiona w czarną skórę - podróżna wersja świętej księgi Ventusów, Savitrii. Na okrytym kraciastą kapą łóżku siedziała chudziutka kobieta ubrana w taką samą koszulę nocną, jaką Rosalyn widziała na innych pacjentach. Ciemnobrązowe włosy, długie i matowe, zwisały przerzucone przez jej prawe ramię. Migdałowe oczy barwy jadeitu, te same, które odziedziczył po niej Luke, spoglądały sennie na przybyszów. Ziemista i zapadnięta twarz Veronici Lucii Coverty (albo raczej Nielsen; pan Coverty nakazał wpisać żonie do dokumentów panieńskie nazwisko, by nikt nie skojarzył Veronici z nim) rozjaśniła się w szerokim, trochę niepokojącym uśmiechu.
- Eberaldzie, przyszedłeś do mnie - powiedziała zachrypniętym głosem. Poderwała się z miejsca i ruszyła ku gościom. Rosalyn instynktownie schowała się z plecami Luke'a. Odwrócił się do niej przez ramię i posłał lekki uśmiech, by dodać jej odwagi.
- Nie, mamo. To ja, Luke - rzekł cierpliwie, łapiąc Veronicę za dłonie. Zdawały mu się taki kruche... Bał się, że gdyby ścisnął je odrobinę mocniej, mógłby zrobić jej krzywdę.
- Luke... Ach, Lucian. No tak... - powtórzyła w zamyśleniu. - Powiedz mi, Eberaldzie, jak się miewa nasz synek? Jak Luke sobie radzi w szkolę? I czy podoba mu się ta nowa książka, którą mu kupiłam...
Chłopak zastanawiał się przez chwilę, o jakiej książce mówi. No tak! Przygody Arthura Delivalda, powieść, którą dała mu na siódme urodziny. O przygodach młodego ventuskiego chłopca, który postanowił samotnie wyruszyć na poszukiwania smoczego gniazda. Niewiarygodne, że choć go nie rozpoznawała, pamiętała takie drobiazgi.
- Tak, bardzo mi się podobała - westchnął ciężko. - Byłem zachwycony.
Słysząc to, Veronica uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
- Wspaniale. Jak tylko stąd wyjdę, zabiorę go do księgarni i kupię drugą część. Na pewno się ucieszy. Przekażesz mu to, prawda, Eberaldzie? Och, Silenko, aleś ty wyrosła! - zawołała kobieta, nagle dostrzegłszy Rosalyn. Dziewczyna drgnęła niespokojnie, kiedy pani Coverty ruszyła ku niej.
- Nic ci nie zrobi - szepnął Luke, widząc, jak Rosie się cofa. - Zaufaj mi.
Dziewczyna jednak nie wydawała się przekonana. Mimo to, dała się przytulić Veronicę. Każdy mięsień jej ciała pozostawał w napięciu, dopóki kobieta nie odsunęła się od niej.
- Aleś ty wyrosła, córeczko... Oj, ale widzę, że obiad miałaś trochę zbyt obfity. Ach, to nic! Mężczyźni lubią krągłości.
- Mamo, to nie Silena - jęknął Luke. Chwycił matkę za ramię i poprowadził ją w stronę bujanego fotela, by usiadła sobie wygodnie. Sam ukucnął przed nią na podłodze. - To Rosalyn Coverty. Moja żona, a twoja synowa.
Rosalyn dygnęła sztywno, nie do końca wiedząc, jak powinna się zachować. Wysiliła się na uśmiech. Ten jednak szybko spełzł jej z twarzy bowiem oczy Veronici pociemniały momentalne. Wyraz radosnego roztargnienia zmienił się na nieprzeniknioną złość.
- A więc to tak, Eberaldzie? Zdradzasz mnie za moimi plecami? Kiedy ja próbowałam podreperować zdrowie, ty za innymi się oglądałeś? Przecież ona jest w wieku naszej córki!
- Mamo, to ja, Luke, a nie tata. Tata z nikim się nie związał...
Ma tylko romans z matką Rosalyn, przeszło mu przez myśl, ale nie śmiał wspominać o tym na głos.
- Odejdź stąd! Precz, wynoś się! - zaczęła krzyczeć, podrywając się gwałtownie z fotela. Miotała się po sali, podnosząc różne rzeczy, jakby zastanawiała się, która z nich najlepiej nadaje się na pocisk.- Podły zdrajca, nie potrzebuję cię!
- Luke, chodźmy stąd - szepnęła Rosalyn, chwytając się mocno jego ramienia. - Chyba na nas już czas.
- Tak, chyba tak - odparł powoli, przenosząc spojrzenie z matki na żonę.
W pogodnych zazwyczaj oczach Rosie dostrzegła dziś jedynie smutek. Głęboki, nieprzebyty...
Nic, tylko smutek.
***

Falen szybko obudził Ellie i opowiedział jej o liście, jaki otrzymał od matki.Nie wydawała się specjalnie zaskoczona ucieczką Finna. Choć twierdziła, że nic o niej nie wiedziała, nękały ją złe przeczucia. Jakiś bliżej nieuzasadniony lęk, poczucie zagrożenia... Dopiero teraz poznała jego źródło. Na prośbę Falena spróbowała odnaleźć Finna w wizjach. Sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku, czy jest cały i zdrowy i gdzie się ukrywa. Niestety wizja odmówiła posłuszeństwa. W tym wypadku Rossmary postanowił zgłosić się po pomoc do kogoś innego. Nie zważając na to, że jest środek dnia i ktoś mógłby go zauważyć, zarzucił na siebie pelerynę podróżną z wielkim kapturem i ruszył w kierunku świątyni Nilani. Tej samej, w której służył ojciec Gregoir.
Tego dnia gwiazdy mu sprzyjały. Żaden żandarm nie stanął mu na drodze, ani żaden wieśniak nie rozpoznał w nim Falena Rossmary'ego - karterskiego zdrajcy, na którego czeka wyrok śmierci. Ventus sam nie wierzył we własne szczęście.
Zsunął się z siodła i przywiązał konia do drzewa. Upewniając się, że kaptur zasłania mu twarzy, przemknął przez tłum wychodzących ze świątyni wiernych. Minął rzędy ławek i ołtarz, nie przyciągając niczyjej uwagi. Ludzie albo byli zbyt zajęci dyskusją między sobą, albo wzięli go za jednego z mistyków, szukających boskiego głosu.
- Gregoir... - syknął cicho do stojącego tyłem kapłana, chowającego liturgiczne sprzęty. - Gregoir!
Kapłan drgnął przestraszony, o mały włos nie wypuszczając świecznika z dłoni. Odwrócił się szybko. Zielonkawe oczy starca rozżarzyły się momentalnie, a z gardła wyrwał się zduszony okrzyk.
- Chłopcze, co ty tu robisz?! Przecież to niebezpieczne...!
- Ćśśś, Gregoir. - Przysłonił mu dłonią usta. - Nic nie mów i chodź ze mną. Mam problem i tylko ty możesz mi pomóc.
- Na cztery żywioły, ty naprawdę szukasz guza... - jęknął, gdy Falen zabrał rękę. - No dobrze, chodźmy - rzucił konspiracyjnie, upewniając się, że nikt ich nie obserwuje.
Kapłan ruszył ku bocznemu wyjściu, które prowadziło do jego skromnej celi. Po drodze minęli jednego z młodszych kapłanów, ale wystarczyło jedno groźne spojrzenie Gregoira, by młodzik nie interesował się, czyją twarz skrywa kaptur.
- Mów, o co chodzi - rzucił szybko starzec, zaryglowawszy za nimi drzwi.Falen opadł na jedno ze stojących przy stole krzeseł i ściągnął pelerynę. W oczach Strażnika malowała się wielka powaga, a jego twarz pozostawała ściągnięta. Nie trzeba było mieć statusu geniusza, aby dostrzec, że "problem" to za mało powiedziane, żeby opisać jego sytuację.
- Jestem Narissanem, tak?
- W rzeczy samej.
- Mówiłeś, że Nilani nauczyła Narissana wiele z tego, co sama potrafiła. Potrzebuję tej mocy, by odnaleźć brata. Problem w tym, że nic nie pamiętam. Twierdziłeś, że wspomnienia wrócą, ale na razie nie mam nic prócz koszmarów.
- Twój brat zaginął? - zdumiał się Gregoir. Opadł na krzesło tuż obok niego i złożył dłonie w piramidkę.
- Nie zaginą, tylko uciekł. Najgorsze jest to, że nawet nie wiem, dlaczego.
- Finneas to jeszcze dziecko. Wiele brakuje mu do dorosłości. Może to wszystko po prostu go przerosło?
- Od dawna jest ciężko, ale to nie wyjaśnia, czemu tak nagle podjął taką decyzję - mruknął Rossmary, bębniąc nerwowo palcami o blat stołu. Denerwowało go to, że siedzi bezczynnie, nie wiedząc nic. Co jeśli Finn go potrzebuje? Akurat w tym momencie? Co jeśli jest głodny? Co jeśli zamarza gdzieś na śniegu? Co jeśli ktoś go napadł? Własna wyobraźnia pastwiła się nad nim, z każdą chwilą potęgując niepokój.
- Racja... Przypomnij sobie, Falenie, kiedy ostatni raz widziałeś brata.
- Na weselu Luke'a i Rosalyn, ale nie wiem, co to ma do rzeczy.
- Czy wydarzyło się wtedy coś, co mogłoby być dla Finneasa impulsem do ucieczki? Może coś usłyszał? Coś zobaczył...?
- Nie, chyba nie... Chwila, moment... Jasna cholera. Już po mnie - rzucił, chowając twarz  w dłoniach. Że też wcześniej na to nie wpadł!
- Chłopcze, czy wszystko w porządku?- zaniepokoił się kapłan. W ojcowskim geście położył mu dłoń na ramieniu. Odczekał chwilę, aż Falen podniesie na niego wzrok i zdecyduje się odezwać.
- Nie... Podczas tego wesela, doszło między mną a Jeremiaszem do kłótni.
- Jeremiasz? To twój ojciec, tak?
- NIE NAZYWAJ GO MOIM OJCEM - warknął chłopak, kładąc nacisk na każde słowo.Widząc, jak Gregoir odchyla się instynktownie w głąb krzesła, domyślił się, że oczy zaszły mu czerwienią. - Przepraszam, poniosło mnie... Tak czy inaczej, podczas tej kłótni powiedziałem coś, czego nie powinienem był mówić...
- Co takiego?
- Ja... przyznałem się do tego, co mi zarzucał. Do bycia zdrajcą. Nie wiem, czemu to zrobiłem. Może chciałem mu zrobić na złość? Pewnie tak. Byłem wściekły. Chwilę przed tym Jeremiasz obraził Ellie, a potem przyczepił się do mnie. Nigdy mi nie wierzył, jak się broniłem, więc pozwoliłem mu w końcu usłyszeć to, na czym mu zależało. Widocznie Finn to wszystko słyszał.
- O, bogowie...  jęknął Gregoir, złączając dłonie jak do modlitwy. - Jak dobrze, że istnieje celibat. Związki ojciec-syn to nie dla mnie... - Widząc minę Falena, szybko wrócił do tematu. - Znając ciebie, na tym się nie skończyło... Mam rację?
- A niech cię, Gregoir.
- To znaczy tak?
- Tak, to znaczy tak - warknął cicho z irytacją. - Widział, jak się przemieniam w Narissana.Sam o mało zawału nie dostałem, jak się zobaczyłem, a co dopiero on. Teraz chcę użyć mocy i jakoś to wszystko odkręcić. Muszę odnaleźć Finna, nim coś mu się stanie.
- Przykro mi, ale nie mogę ci pomóc - odparł posępnie kapłan, głaszcząc swą siwą brodę. Zmrużył oczy i przypatrywał mu się z uwagą. - Musisz zwrócić się do Nilani. Ona jest boginią, nie ja. Ja jestem tylko zwykłym sługą. Śmiertelnym i słabym.
- Tak, tak, tak, Gregoir, doskonale znam tę śpiewkę. - Rossmary przewrócił oczami.- Wyjaśnisz mi, jak mam ją prosić, skoro jej tu nie ma.
- Nilani jest w każdym, kto w nią wierzy. Po prostu poproś. - Uśmiechnął się lekko. Gregoir wskazał na wielki obraz zawieszony nad jego łóżkiem. (Falen mógłby przysiąc, że nie było go podczas poprzedniej wizyty). Przedstawiał  kobietę o śnieżnobiałej cerze i niezwykłych włosach - granatowych, przeplatanych złotymi i srebrnymi pasmami. Ubrana była w długą do kostek suknię bez rękawów i z głębokim trójkątnym dekoltem. U stóp bogini leżała roena, jej święte zwierze, przypominające białego rysia z nietoperzowymi skrzydłami. Nilani z jednej strony wyglądała władczo, czego nie łagodziła jej onieśmielająca uroda. Z drugiej strony jednak sprawiała wrażenie wyjątkowo łagodnej, prawie ludzkiej...
- Mam klęczeć przed obrazem i mówić sam do siebie, udając, że gdzieś tu jest jakieś niewidzialne ucho, które mnie słyszy? - Uniósł wysoko brwi. - Jaja se robisz.
- O wypraszam sobie. Modlitwa to nic nienormalnego. Poza tym, nie sądzisz, że skoro jesteś półbogiem..
- I półdemonem - przerwał kapłanowi z ironicznym uśmieszkiem. - I ani trochę człowiekiem.
- Zamknij usta i słuchaj, bo zaczynam tracić cierpliwość - skarcił go Gregoir, krzyżując ręce na piersi. - To, że jesteś półbogiem, to chyba dowód na istnienie Nilani, nie sądzisz? Zaufaj jej i poproś o pomoc.
- Taa... Może ja jednak poszukam pomocy, gdzie indziej. Hrabia de Netris zaproponuje mi lepsze rozwiązanie. Wytropi Finna jak pies gończy.
- Masz szczęście, że tu króluje miłość do bliźniego - mruknął Gregoir, mrużąc oczy ze znużeniem. - Choć to akurat już naciągnąłeś dziś do granic możliwości. Wychodzę, a ty zrób w końcu to, co ci radzę.
To powiedziawszy, ruszył do drzwi. Falen został sam. Niechętnie spojrzał na obraz przedstawiający Nilani. Analizował każdy szczegół jej wyglądu, bijąc się z myślami. Czy to możliwe, by ta kobieta była jego matką? Drugą matką? Czy raczej pierwszą...  Czy to możliwe, by on - Falen Rossmary - był mitycznym Narissanem, utraconym synem bogini? Choć oczy doskonale widziały przemianę, rozum nie potrafił jej pojąć.
 Ale co innego mu pozostawało jak uwierzyć?
Strażnik westchnął ciężko, zaczynając nerwowy spacer po pokoju.
- Słuchaj, Nilani... Pani? Mamo? Nie mam pojęcia, jak się do ciebie zwracać. Gregoir mówi, że jestem twoim synem, ale nie potrafię przyjąć tego do wiadomości. Nic o tobie nie wiem. Nie mam pojęcia, jak z tobą rozmawiać. Szczerze mówiąc, czuję się jak wariat, rozmawiając z obrazem, zwłaszcza, kiedy pod drzwiami podsłuchuje mnie jeden bardzo wścibski kapłan... Dobrze mówię, Gregoir?! - zawołał głośniej, a wtedy, jakby dla potwierdzenia jego słów, za drzwiami rozległ się dziwny hałas. Kapłan odskoczył od drzwi jak oparzony, demolując przy tym korytarz. Falen zaśmiał się cicho, ale zaraz spoważniał. - Nie byłoby mnie tutaj, gdybym cię nie potrzebował. Jeśli faktycznie jestem twoim synem, pomóż mi. Powiedz, gdzie jest mój brat. Powiedz, jak mam go odnaleźć. Oszaleję, jeśli zaraz się nie dowiem, czy jest cały i zdrowy... - Ventus przystanął na chwilę i wbił spojrzenie w namalowaną twarz bogini. Przez chwilę łudził się, że spłynie na niego oświecenie czy że wydarzy się cokolwiek innego, co pozwoliłoby mu uwierzyć, ale... nic się nie działo. - Proszę?... - Dalej nic. - Halo? Może mi odpowiesz?
Cisza.
Falen wymamrotał coś gniewnie pod nosem, schował ręce do kieszeni i wznowił swój spacer. Przez chwilę bał się, że wydepcze Gregoirowi dziurę w podłodze, ale potem zdał sobie sprawę, że podłoga kapłana  to najmniejszy z jego problemów.
- Właśnie dlatego jestem ateistą. Najpierw mamicie nas pięknymi obietnicami dostatku i szczęścia, a jak przychodzi co do czego, nagle wsiąkacie jak kamfora. Skoro jestem twoim synem, to wypadałoby.. no nie wiem.. raz na jakiś czas mi pomóc. Cokolwiek. Nigdy cię o nic nie prosiłem, Nilani. I to wcale nie miało nic wspólnego z tym, że miałem do ciebie żal. Nie, ja swojego syna, jeśli kiedyś będę go miał, też podrzucę komuś na dwadzieścia lat, a potem łaskawie dam o sobie znać.Nie no niech się dzieciak samo dzieloności uczy, dobra metoda wychowawcza, mamusiu. Bardzo dobra.
Dalej nic.
Falen zazgrzytał zębami, przemawiając do reszty rozsądku.Czego właściwie się spodziewał? Że obraz cudownie do niego przemówi? Że jest w kimś ważnym? Dobre sobie. To wszystko to tylko szalone opowieści starego kapłana, który trochę za bardzo zaciągnął się kadzidłem. Nic więcej.
- Tak chcesz się bawić? Dobra, niech ci będzie. Jeśli mi nie pomożesz, idę do konkurencji. Jak nazywał się ten demon, który niby jest moim ojcem? Castiell? Tak, chyba Castiell. Mniejsza o to. Na pewno będzie bardziej skory do pomocy...
Oszalałem, pomyślał, kiedy uświadomił sobie, że kłóci się z obrazem. Ze mną naprawdę jest źle.
- Wołałeś, synu? - Ciszę przerwał rozbawiony, choć chłodny głos. Męski. Falen odwrócił się gwałtownie. Ujrzał za sobą niewiele starszego od siebie blondyna o niepokojąco bladej twarzy i dziwny, nieludzkich oczach w kolorze ametystu. Takich samych, jakie miał Narissan. - Kopę lat. Już myślałem, że do reszty obraziłeś się za ten incydent z poduszką.
- Zwariowałem - jęknął Falen, opadając z powrotem na krzesło. - Najpierw robię wyrzuty portretowi, a teraz mam halucynację.
Słysząc to, Castiell zaśmiał się cicho.
- Och, wcale nie zwariowałeś. Po prostu dopiero... jakby to powiedzieć? Raczkujesz w nowym dla siebie świecie. Ludzki umysł ograniczał cię tak bardzo, że uczynił cię ślepym na to, co pradawne, na to, co potężne i co wielkie... Teraz przejrzałeś i widzisz, jacy naprawdę są bogowie. Nic niewarci kłamcy. Już raz ich wybrałeś, ale nie musisz drugi raz popełniać tego samego błędu. Zapomnisz o bogach i Dioriness, kiedy pokażę ci twe dziedzictwo jako księcia piekła. Chodź za mną...
Z korytarza uszu Falena dobiegły krzyki, a potem dźwięk uderzania pięściami o drzwi. Gregoir szarpał klamkę, pukał i stukał, a nawet kopał, ale drzwi nie dały się otworzyć. Choć przecież nikt nie zamknął ich drugi raz od wewnątrz.
Widząc zdezorientowaną minę Falena, Castiell uśmiechnął się cierpko.
- A więc, synu? Jak to z tobą będzie? - spytał przymilnie demon, wyciągając ku niemu dłoń.
Rossmary nigdy później nie potrafił opowiedzieć, co nim wówczas kierowało. Czuł, jakby coś ciągnęło go w stronę Castiella.. Mamiło, wołało... Chociaż wszystkie zmysły biły na alarm, a w mózgu zapaliła się czerwona lampka, nie miały one władzy nad ciałem. Mimo że tego nie chciał, zrobił krok do przodu. A potem następny. Poczuł znajome mrowienie -  zmieniał się w Narissana.
- Bardzo dobrze - rzekł Castiell, gdy ich dłonie prawie się złączyły. - Nareszcie wszystko będzie tak jak powinno być.
W tym momencie celę kapłana wypełnił oślepiający blask. Blask jaśniejszy od słońca i bardziej palący od ognia. Falena nie raził ani nie bolał, lecz Castiella... Demon wrzasnął z bólu. Z jego bladej skóry zaczęły unosić się obłoczki szarego dymu. Nie minęło kilka sekund, a została po nim tylko kupka popiołu, rozsypana na ziemi.
Wampir cofnął się gwałtownie, nie mając pojęcia, co się dzieje. Wpadł na stolik, o mały włos go nie przewracając. Wtedy usłyszał drugi głos. Łagodny, kobiecy, zaniepokojony...
- Narissanie, nie przywołuj go więcej. On tylko czeka, by cię zgubić - szepnęła formująca się z blasku kobieta. - Uważaj, czego sobie życzysz; Castiell zechce jeszcze wrócić.
- Nilani? - wykrztusił przez ściśnięte gardło, pocierając oczy. - To niemożliwe.
Świetlista kobieta uśmiechnęła się lekko.
- Wiesz, że tak. Zobaczyłeś Castiella, uwierzyłeś i we mnie. Póki to się nie stało, nie mogłam przyjść.Tak głoszą prawa starsze niż sami bogowie... Nie mam wiele czasu - dodała, nagle poważniejąc. - Jeśli naprawdę chcesz odnaleźć brata, udaj się do Piemontu. Finneas cię potrzebuje. Nie spóźnij się - szepnęła, ujmując jego twarz w dłonie. Falen wzdrygnął się pod wpływem jej dotyku. Zaraz jednak uświadomił sobie, że Nilani przekazuje mu tym moc i wspomnienia, których rozsądek wcześniej nie dopuszczał do głosu.
Przed oczami chłopaka przemknął szereg krótkich wizji. Słupy ognia w podziemiu. Mały diory - Hadrian Sage - jako jedyny przyjaciel w świecie demonów. Głód, choroby, cierpienie i śmierć, które Castiell i jego pobratymcy zsyłali na ludzi. Jego bunt. Pierwsza wizyta w Dioriness. Łzy szczęścia w oczach Nilani i zawód na twarzy Sage'a - nie chciał, by Narissan go opuszczał, nie chciał sam zostać w podziemiu. Nilani przedstawia go innym bogom - Pani Słońca - Asies, Panu Księżyca - Aysesowi, Pani Miłosci - Ilaynie, Panu Wojny - Baelisowi, Pani Snu - Korze, Panu Wielkiego Koła Życia - Hamarielowi, Pani Powietrza - Healine, Pani Natury - Rossani, Panu Sprawiedliwości - Lorionnowi, Pani Zemsty - Aim, a nawet samej Śmierci, która nosiła imię Immera.Pierwsze nauki, odkrycie boskiej strony. Platoniczna miłość do pewnej zielonookiej śmiertelniczki, Córki Ziemi. Dalej pamiętał jej imię... Sophie. Przepowiednia Tali o dniu jego koronacji - jako wysłannik Dioriness miał władać Dziećmi Powietrza i przekazywać im boską wolę. Dzień wyboru. Złość Castiella. Śmierć.
To wszystko wróciło z siłą, która przyprawiła Falena o zawroty głowy. Zachwiał się, lecz Nilani powstrzymała go przed upadkiem.
- Teraz już wszystko wiesz, mój synu. Jedź do brata i nie wątp więcej. - Świetlista pani złożyła pocałunek na jego czole, po czym rozpłynęła się z powietrzu.
Falen stał w oszołomieniu, podpierając się o stół. Szumiało mu w głowie, a oczy próbowały przyzwyczaić się do nagłej ciemności.Pamiętał wszystko. Każdy szczegół. Wiedział już, kim jest. Kto jest jego przyjacielem, a kto wrogiem. Wiedział, a taką przynajmniej miał nadzieję; czuł się co najmniej jak człowiek z rozdwojeniem jaźni.
Wtedy do celi wpadł Gregoir. Nilani musiała ściągnąć z drzwi urok. Starzec dyszał ciężko blady jak kreda.Jego serce biło tak szybko, że Falen nie na żarty bał się, czy nie dostanie zaraz ataku.
- Falen! Wszystko dobrze? Słyszałem...
- Tak, dobrze - odparł głucho Rossmary, mrugając kilka krotnie oczami. Sięgnął po pelerynę i ruszył do drzwi. - Na mnie już czas.
- Falenie, gdzie idziesz?
- Jadę do Piemontu. Musze uratować brata. No i wstąpić po drodze do szpitala, na wszelki, gdyby to jednak ze mną było co śnie tak.
___________________________________________
* Księżniczka Louisa Rossmary (391-433 r. II ery), córka jednego z karterskich królów - Gabriela IV Walecznego (373-452). Wsławiła się pomocą ubogim i chorym, wspierała ich finansowo i odwiedzała w szpitalach. Dzieciom z najbiedniejszych rodzin opłacała szkołę, dając tym samym szansę na lepsze życie.Wielki mecenas sztuki. Zmarła przedwcześnie, zarażając się tyfusem od jednego ze swych podopiecznych.

MERIDIANE FALORI 
_________________________________________
I jak wam się podobało? :D Tak jak przeważnie mam akcję zaplanowaną na 28347 rozdziałów do przodu, tak przyznam się, że końcówka jest owocem nagłego oświecenia, weny, która przyszła nie wiem skąd xDDD Nie spodziewałam się, że tak zakończę ten rozdział, ale widać tam, gdzie do akcji wkraczają demony i bogowie, nie da się kontrolować sytuacji :') Jestem ciekawa, co myślicie :D Czy uśmiechnęliście się choć trochę przy czytaniu ? Czy zaintrygowała was historia Veronici Lucii Coverty? I co myślicie o pojawieniu się Nilani i Castiella... Czekam na komentarze, zarówno te długie, jak i krótkie ;) Jeśli nie chce wam się pisać niczego dłuższego, proszę chociaż o jedno słowo, w którym dacie mi znak, czy było dobrze. Nawet anonimowo, jeśli nie macie konta. :)

6 komentarzy:

  1. Wow to było świeeetne! Ja chcę więcej!
    Achh, Falen<3
    Jejku i ta sytuacja z mamą Luke'a :c
    Nie no jak ja wytrzymam do kolejnego rozdziału?! ;_;
    Chcę jeeeszcze więcej Falena, Finna, Luke'a, Rosalyn no i wszystkich! :D
    Pozdrawiam,Asik

    OdpowiedzUsuń
  2. Ostatnio czytalam pewna ksiazke, było w niej pewne porównie,której jest bardzo adekwatne do tej chwili:
    Czuje jak w mojej głowie tworzy się stacja metra, serio,mam natłok myśli, to przez ten rozdział.
    Zacznę od początku. Historia z matką Luke'a jest dość interesująca, choć nie powiem, mialam pewne podejrzenia, które się sprawdziły ;) jak tylko w ostatnim rozdziale Lukę zaczął ten temat, zaczęła we mnie kielkowac myśl,że może to mieć związek z psychiatrykiem, co się sprawdziło, zwale to na kobiecą intuicję ;') jednak było mi żal Rossalin, tak źle potraktowała jak matka Luke'a, na pewno zrobiło jej się przykro :/ choć w sumie nie ma się co dziwić, jest ona trochę niepoczytalna
    Co do sprawy Narrisana:
    W mojej głowie jest jedno wielkie PUFFF! Serio! Jak dla mnie - genialnie to wymyslilas! Zaskoczylas mnie w 100%! Bardzo mi się spodobało! Falen jak to zwykle on - nie odbyło się bez chamskich komentarzy, które trochę rozbrajaja sytuację XD
    Ale cieszę się, że ukazała się Nilani ;) i gratulacje dla Falena za szybką spostrzegawczość, łatwo odgadl, dlaczego Finn uciekł
    Ogółem rozdział bardzo mi się spodobał! Jeden z najlepszych ;) czekam na rozwój wydarzeń, pozdrawiam i życzę weny
    ~ D.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jejku nie mam pojecia od czego zacząć.
    Wizyta w szpitalu... Kurcze pani Coverty zachowuje się naprawdę... Nieobliczalnie. Zal mi było Luke'a, ktory musial to znosic przez tyle lat. Pogniewalam sie za to na jego ojca. Zrobil wszystko, byleby tylko nie splamic honoru rodziny. Mnie jako romantyczne w ogole sie to nie podobalo, ale sytuacja dokladnie odzwierciedla niektore szlachetne rody, ktore zyly sobie kiedys tam. Wspolczulam tez pani Coverty, bo jak widac zapomniala swojego syna i ciagle zyje wspomnieniami, kiedy on mial jeszcze te siedem lat. Rose tez nie miala latwo. Spotkanie z teściową, której nie znala. Dodajmy, ze przeciez do tej pory nawet nie wiedziala, ze zyje. No i od razu taka niechec spowodowana pomyleniem syna z mezem. Naprawde, trudna choroba, przede wszystkim dla jej rodziny.
    Luke powinien wspomniec choc kiedys o swojej matce. Kurcze zachowal sie wedlug mnie jak jakis naatolatek. Rozumiem ze sie bal, ale powinien byc juz pewny uczuc Rosie. Przeciez tyle ze soba przezyli, niedlugo urodzi im sie dziecko. Dawno temu juz powinien o tym powiedziec Rosie. Ja odebralabym takie cos za moze nawet jakis brak zaufania.
    Ich wyznanie milosci bylo cudowne. Cos nie za duzo tych cukierkowych scen? :D wszyscy musza przejsc przez klamstwo, by udowodnic sobie milosc?
    Falen, kiedy mowil do Nilani mnie rozwalal. Za kazdym razem, kiedy probowal zwrocic jej uwage, pograzal sie jeszcze bardziej i niemalo sie usmialam na tym momencie. A raczej bym sie usmiala, gdyby nie moja choroba i brak sily na cokolwiek. Niewazne.
    Spotkanie najpierw z Castiellem pozniej z Nilani i powrot wspomnien opisalas fenomenalnie. Czytalam z zapartym tchem a jak przeczytalam to musialam chwile poczekac i przetrawic to wszystko. Czulam sie jak... Kurde nie mam pojecia do czego to porownac. Zmiazdzylas mnie w pozytywnym tego slowa znaczenniu. Nie moge sie nadal pozbierac. Bogowie i demony... Cale opowiadanie jest mieszanka wybuchowa ktora trzeba przeczytac bo inaczej bedzie sie zalowalo.
    Rozlozona na lopatki po tym rozdziale, wyczekuje kolejnego!
    Ah, Falen nie byl za madry z tym zgadywaniem, co sie stalo Finnowi? :D i dlaczego uciekl? Domyslil sie wszystkiego, choc dobrze, ze chociaz Gregoir mu pomogl i jakos nakierowal.
    Slowa, wypowiedziane przez Nilani w mojej glowie brzmialy tak dostojnie! To bylo cos nieziemskiego. No i nie spodziewalam sie, ze pojawi sie Castiell. Fajnie to przemyslalas!
    Wybacz takie roztargnienie w komentarzu ale tak mnie oczy pieka ze zaraz mi chyba wyleca! :/ juz nie mysle i zaczynam bredzic!
    Pozdrawiam cie serdecznie!
    Zabita Twoim rozdzialem, Zuza <3

    OdpowiedzUsuń
  4. W końcu się zebrałam, żeby napisać komentarz!
    Zastanawiam się czy na początek napisać jak bardzo Cię nienawidzę czy jak bardzo ubóstwiam... :P
    Może zacznę od nienawidzenia! Kobieta, zarwałam trzy nocki, żeby przeczytać całego bloga i jetem po prostu pod wrażeniem! Czasmi miłam ochotę urwać Ci głowę czytając niektóre sceny, a innym razem miałam ochotę rzucić Ci się na szyję i wyścickać! Nie wiem co powiedzieć, bo to co stworzyłaś jest po prostu magiczne. Dopracowane w każdym calu i wwciągające. Przyzwycziłam się, że czytam i mam już kolejny rozdział, więc błagam dodaj jak najszybciej następne, bo życie w tej nieświadomości mnie zabija :P
    Mam nadzieję, że w niedługim czasie będę mogła sięgnąć po Cztery Żywioły w księgarni, w wersji papierowej - tego życzę Ci z całego serduszka ;)
    PS Żeby nie było za słodko - wiem, że nie masz za dużo czasu i w ogóle, ale zwracaj większą uwagę na literówki, bo często naprawdę ostro walą po oczach ;)
    Pozdrawiam i weny życzę :)
    Marta Weasley
    http://fremione-w-otchlani-marzen.blogspot.com/
    http://tworcakremowki-namieszlgranger.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję ! Cieszę się, że nowi czytelnicy wciąż przybywają :* Każdy kolejny czytelnik to kolejny powód, żeby pisać dalej. Też marzę o książkowej wersji, więc może niedługo... ;')
      Co do literówek... Wiem, wiem :( Pewnie w tych pierwszych rozdziałach było najgorzej, prawda? Wtedy faktycznie myślałam, że ja szybko przelecę rozdział wzrokiem bd dobrze, a potem... okazało sie, że jednak nie xD

      Usuń