Nocny płaszcz już dawno utulił do snu Państwo żywiołów. Spowijające je mroki rozświetlały liczne gwiazdy, połyskujące pięknie, ale i ostrzegawczo. Łukowaty księżyc przysłaniały ołowiane chmury, przesuwane wiatrem. Powietrze było ciężkie od dymu licznych fabryk. Uliczka pomiędzy velirieńskim pałacem sprawiedliwości a klasztorem Lorionna, boga sprawiedliwości, była ślepym zaułkiem. Otaczające go z trzech stron mury pięły się wysoko, podcinając skrzydła tym, którzy próbowali tym szlakiem uciekać. Poprzyklejane klajstrem plakaty odrywały się od cegieł i frunęły dalej z wiatrem.
Falen wkroczył do niego dumnym krokiem, którym usiłował maskować swą niepewność. Wcześniejsza rozmowa z ojcem Gregoirem pozostawiła spustoszenie i pożogę w jego myślach. On Narissanem? Mitycznym diorim, synem Nilani? Bogini, w którą nigdy nie wierzy? I demona, który już raz go zabił...? Tego było za wiele, stanowczo zbyt wiele jak na jedną rozmowę.
Ukrytą w kieszeni dłonią ściskał nerwowo medalion, który podarował mu kapłan. Niby miał pomóc kontrolować przemiany, ale jaką Falen mógł mieć pewność, że zadziała? Wolał, żeby car nie wiedział o jego "przypadłości"....
Ukrytą w kieszeni dłonią ściskał nerwowo medalion, który podarował mu kapłan. Niby miał pomóc kontrolować przemiany, ale jaką Falen mógł mieć pewność, że zadziała? Wolał, żeby car nie wiedział o jego "przypadłości"....
A właśnie... Gdzie odziewał się William von Donner? Przecież miał się tu z nim spotkać. Ledwo Rossmary zdążył o tym pomyśleć, a usłyszał za swoimi plecami zimny, drwiący głos. Zjeżyły mu się włoski na karku.
Odwrócił się gwałtownie. Postać, którą przed sobą ujrzał, bynajmniej nie była carem Inserii, ale jego synem, carewiczem Dominiciem.
- Czyżbyś na kogoś czekał? - zagaił, mrużąc jasnobrązowe oczy. Zimne i nieprzejednane jak u żmii. W sumie to Falen dostrzegał pewne podobieństwo.