czwartek, 6 listopada 2014

Rozdział 72 : Walki uliczne

W oka mgnieniu wszyscy zamieszani w powstanie, a biorący udział w obchodach nocy nilanijskiej, zebrali się w podziemiach pod zajazdem Cartwrightów, w których zawsze obywały się treningi. Chwycili za broń. Falen zabrał ze sobą swój miecz, który otrzymał wraz z chwilą wyboru na Strażnika, bardzo podobny do miecza Luke'a. Alec również dobył szabli, a sakwę z kołkami postanowił zostawić, ponieważ doszedł do wniosku, że nie ma sensu marnować ich na ludzi, skoro są przeznaczona na wampiry. Katherine chwyciła za swój łuk i strzały, ale na wszelki wypadek, gdyby przyszło jej walczyć z kimś z bliskiej odległości, przepasała biodra skórzanym pasem z przyczepionymi do niego wąskimi, lecz długimi ostrzami. Podobny pas wzięła ze sobą i Ellie. Przez pewien czas była ona najmniej doświadczoną wśród Wybranych w kwestii walki z bronią w ręku, ponieważ jej jako jedynej Rada nie obdarzyła ni mieczem, ni łukiem, ani nawet włócznią. Ponieważ wampirzyca chciała polegać na czymś więcej niż jej teracka moc i talenty wampira, których czasami rozsądniej było nie używać, przy okazji treningów do powstań i ona się szkoliła. Potrafiła już celnie rzucać nożami, nawet w ruchomy cel, a także radziła sobie z koncerzem. Marie, chociaż chłopcy uparli się i ją nauczyć tej sztuki i instruowali dziewczynę, w jaki sposób najlepiej uderzać wąskim mieczem, przywodzącym na myśl trochę ostrze samurajskie, ona wolała trzymać się tego, co potrafiła najlepiej, czyli walki całym swoim wampirzym jestestwem. Bo przecież super siła, niewiarygodny refleks, nadludzka siła i ostre jak brzytwa kły to chyba nie było mało.


Rosalyn natomiast z wiadomych powodów nie walczyła. To znaczy z wiadomych dla Luke'a, Marie i Falena. Zresztą.. nawet gdyby nie była w ciąży, to i tak by nie walczyła. Rosalyn rodzice wychowywali na przykładną młodą damę, a nie na żołnierza. Nie znała się na rodzajach broni, ani na planowaniu strategii. Tak jak Ellie i Katherine musiały się tego nauczyć, bo Czary Żywiołów rzuciły je na głęboką wodę, gdy postanowiły oderwać je od spokojnego, rodzinnego życia i posłać na pole bitwy, ale Rosie? Ona wolała nie udawać, że zna się na czymś, na czym kompletnie nie ma pojęcia i się na siłę w to angażować, zwłaszcza że rodzice pozwolili jej wziąć udział w tej całej rewolucji tylko pod warunkiem, że, brońcie Żywioły, nie będzie się narażać. Zwłaszcza teraz. Rosalyn udzielała się natomiast w inny sposób. Bo przecież nie chciała pozostawać bezczynna. Zajmowała się organizacją treningów, werbowaniem non stop nowych członków, a później, kiedy rozpoczną się już regularne walki, wraz z kilkoma innym kobietami miała pełnić rolę "pielęgniarki". Przecież ktoś musiał  zająć się rannymi, opatrywaniem ich ran i ogólnym składaniem do kupy. Tacy ludzie też byli potrzebni.
- Gdzie całe to zamieszanie? - spytał Alec, upewniając się, że jego miecz jest dostatecznie ostry.
- Miranda pisała, że na placu głównym - odpowiedziała mechanicznie Ellie, związując niedbale włosy wstążką, aby jej nie przeszkadzały.
- Ech... A już się głupi łudziłem, że chociaż jeden wieczór będę miał wolny - mruknął Falen, przeciągając się leniwie niczym kot.
- Może jednak powinniście zostać. Coś może wam się stać... - wtrącił słabym głosem Nathaniel, opasając się ciaśniej grubym płaszczem. Tkanka tłuszczowa chroni przed utratą ciepła, a on przez swoją chorobę był tak chudy, że wiecznie marznął. Po otrzymaniu krwi od kuzyna czuł się jakby trochę lepiej, ale nie wiedział, czy to za sprawą jej leczniczego działania, czy po prostu jest to autosugestia... Nie wiedział też, czy teraz nic go nie boli, bo komórki rakowe obumarły, czy to jeszcze morfina działa. Ta niepewność była okropna. Nadzieja w jego sercu przeplatała się z trwogą. - Już wystarczy, że Finn stanął na granicy życia i śmierci. Wy powinniście trzymać się od niej z daleka.
- Ryzyko to część naszej... no powiedzmy... "pracy" - odparła Elizabeth, zakładając ochoczo ręce na biodra.
Zanim Nathaniel zdążył cokolwiek odpowiedzieć, w prowizorycznej zbrojowni pojawił się Chace. Nie wyglądał na zadowolonego.
- A więc to tak? Nawet nie mówicie mi już o swoich planach? - spytał z wyrzutem. Jego czekoladowe oczy skrzyły.
- Chace... - zaczęła zakłopotana Marie.
- Jakbyśmy ci powiedzieli, chciałbyś iść z nami - odparł Luke, robiąc "przepraszającą" minę.
- A co w tym złego? - Ignis zaśmiał się gorzko . - Dotychczas walczyłem u waszego boku i nigdy nie mieliście nic przeciwko. Co więc stało się teraz?
- Chace, może i jesteś już zdrowy, ale twój organizm nadal pozostaje słaby. Potrzebujesz odpoczynku. Potrzebujesz czasu, by odzyskać pełnie sił i dojść do siebie - powiedziała łagodnie Rosalyn, uśmiechając się do niego delikatnie.
- Taaa... jasne - mruknął Finnigan, odwracając głowę. - Ale ja naprawdę już  się dobrze czuję!
- Doprawdy? - prychnął Falen. - Mój drogi, nie chcę nic mówić, ale wyglądasz jak śmierć - powiedział słodkim głosikiem. - Sorry, Nate, wiesz, że nie jestem mistrzem taktu - dodał szybko, widząc zmieszaną minę kuzyna.
Niewiedząca o co chodzi Katherine spojrzała pytająco na swojego chłopaka, ale ten tylko wzruszył ramionami. Kath i Alec byli dosłownie i w przenośni jak ogień i woda. Podczas gdy dziewczyna interesowała się wszystkim, jak leci, nawet jeśli jej to nie dotyczyło, tak Alec nigdy nie zagłębiał się w ploteczki i nie bawił się w poszukiwanie drugiego dna. To wpływało również na to, że bywał potwornie niedomyślny, ale Aquariuska już zdarzyła do tego przywyknąć.
- Dobra, nie żeby coś, ale proponowałbym już się zbierać - wtrącił Luke, teatralnie wskazując na swój złoty zegarek.
- Przykro mi, słonko. Kiedyś nam za to podziękujesz - szepnęła Marie, całując Chace delikatnie w usta, po czym wyminęła chłopaka i ruszyła do drzwi.
- Trzymaj się, stary  - rzucił Alec, klepiąc przyjaciela pokrzepiająco po plecach.
- Taa, na razie - mruknął przybity Chace, ale oni go nie usłyszeli; wszyscy wyszli. Wszyscy oprócz Nathaniela. - Ty jesteś kuzynem Rossmary'ego, tak? - spytał, mierząc blondyna spojrzeniem od stóp aż po głowę.
- Z tego co mi wiadomo to tak - odparł, uśmiechając się leniwie.
- Ciebie też nie dopuścili do broni, czy sam nie chciałeś?
Nathaniel wykrzywił blade wargi w ironiczny uśmieszek. Tym uśmiechem i luźną postawą, która w niczym nie ujmowała wrodzonej dostojności arystokraty, bardzo przypominał Ignisowi Falena.
- Można powiedzieć, że nawet gdybym chciał, jestem czasowo niedysponowany - odpowiedział, zbywając Chace'a machnięciem dłoni.

***

Alec pożyczył od rodziców dwa powozy, bo w jednym wszyscy by się nie zmieścili. Tak więc w pierwszym, prowadzonym przez, ku rozpaczy ogółu, Katherine, jechali Ellie, Falen i Luke, a w drugim, tym, którym powoził Ignis, Luke, Marie i kilka innych osób z treningów, chcących pomóc. I tak nie pojechali wszyscy, którzy garnęli się do bitki, ponieważ znaczna część obecnych na przyjęciu była już dosyć wstawiona, a co za tym szło, nie nadawali się do walki. 
Na szczęście tym razem nie musieli przekraczać granicy frakcji, ponieważ nawet nie opuszczali miasta. Wszystko działo się na placu głównym miejscowości rodzinnej Aleca i Chace'a. Falen nie krył zadowolenia, że wyjątkowo nie będzie trzeba zbierać go z podłogi powozu, bo dla odmiany podróż nie powinna go boleć. Rossmary w dalszym ciągu nie doszedł jeszcze do siebie po rozmowie z Nathanielem. Sam się sobie dziwił, bo nigdy go nie lubił, ale jednak nie chciał wymazywać go z drzewa genealogicznego tak szybko. Teoretycznie zaliczał się do tego nielicznego grona, przy którym nie musiał paradować w pancerzu ochronnym tak na wszelki wypadek. Jako jeden z nielicznych członków familii nie próbował go zabić.
Ellie, jak przed każdą walką, próbowała stłumić w sobie panikę. Powtarzała sobie w duchu: "Spokojnie, walczyłaś już niejeden raz. Będzie dobrze...", ale tak szczerze mówiąc, guzik to dawało. Aleca z kolei ogarniała podobna panika na myśl, że dał Katherine prowadzić. Nie żeby coś, ale chciał jeszcze zobaczyć swój wóz w jednym kawałku. Ją oczywiście też, ale... Rozumiecie. Tak jak faceci w naszym świecie fascynują się samochodami, tak ci tutaj też mają fioła na punkcie... no nazwijmy to motoryzacją. Lekko przestarzałą, ale wciąż to motoryzacja. Jakby...
- To chyba już - powiedziała zamyślona Terratka, ściskając za dłoń Ventusa, kiedy Katherine zatrzymała powóz na jednej z brukowanych uliczek między wysokimi i wielobarwnymi kamieniczkami. Owe kamieniczki otaczały w kilku rzędach wielki plac, zwany placem Kevina MacFellingtona*, gdzie pośrodku znajdowała się wysoka, trochę zniszczona wieżyczka, stanowiąca jedyny zachowany element zniszczonej przed laty świątyni igniskiej bogini Amaelis, patronki ogniska domowego. Na tymże placu roiło się aż od mieszczan walczących zaciekle z żandarmerią. Niestety od razu byli oni skazani na porażkę, gdyż w porównaniu z wyszkolonymi i uzbrojonymi po zęby żołnierzami, nie mieli dostatecznie dobrego sprzętu, a i wielu z pośród nich, tym, którzy nie zostali zamieszani w powstanie, brakowało doświadczenia w walce. Dlatego Strażnicy postanowili przybyć z odsieczą. Skoro już ktoś odważył się postawić władzy, trzeba go wesprzeć, nawet jeśli jego posunięcie nie było do końca rozsądne i przemyślane.
Przypominająca labirynt siatka uliczek między kamienicami była na szczęście dostatecznie szeroka, żeby prowadzony przez Aleca powóz także mógł tam zaparkować. Za budynkami karoty mogły bezpiecznie czekać na ich powrót, a oni mieli pewność, że w razie potrzeby, mogą się wycofać w każdej chwili; z placu nie było ich widać.
- Oj, widzę, że niezła jatka się tu kroi - mruknął Luke, obserwując przez szczelinę między budynkami błyskające płomienie i nacierających na siebie ludzi.
- Tak z deczko - rzucił Falen, wyciągając swój miecz i obracając go za rękojeść. 
Luke chciał coś jeszcze odpowiedzieć, ale wtedy za ich plecami rozległ się melodyjny, nieprzyjemnie znajomy głos.
- Miałam rację sądząc, że rzucicie wszystko, byleby tylko odpowiedzieć na wezwanie...- ozwała się jasnowłosa wampirzyca, przyglądając im się bacznie, ale i z pewnym rozbawieniem, swymi czerwonymi jak dwa rubiny oczami. Loki Mirandy upięte zostały w wymyślony kok na czubku głowy. Obok córki von Donnera stała druga postać. Także dziewczyna. Miała długie czarne włosy związane kobaltową wstążką w koński ogon, pasującą barwą do ciężkiej sukni w tym samym kolorze. Wąskie oczy dziewczyny były w kolorze głębokiego brązu, tak ciemnego, że w tym świetle wyglądał prawie jak czerń. - Jesteście Strażnikami z krwi i kości... Choć głownie z krwi - dodała ta druga, oblizując zmysłowo wargi na samą myśl o krwi.
- Dokładnie... - przytaknęła Miranda.
- Chyba o to chodzi, czyż nie? - mruknął Luke, nie starając się nawet udawać sympatii wobec wampirzej księżniczki.
Jakoś tak Coverty niezbyt darzył ją zaufaniem. Wręcz przeciwnie. Uważał, że najbezpieczniej będzie nie ufać Mirandzie, póki nie pokaże ona, że jest godna tego zaufania. Niby wampirzyca pomagała im w powstańczych sprawach, ale jaką mogli mieć pewność, że za jakiś czas jej się nie odwidzi i nie opowie się po stronie ojca i brata? Niby też pomogła w uratowaniu Chace'a, ale tak między Bogiem a prawdą, nie zrobiłaby tego, gdyby nie przyparto jej do przysłowiowego muru.
- Ależ tak, no tak... - Miranda zacmokała, zerkając w stronę placu.
Katherine uznała tę konwersację za zakończoną i chciała już iść "zrobić swoje". Złapała Aleca za rękaw i pociągnęła go w bok, ale on strzepnął jej dłoń i zwrócił się do von Donnerówny.
- A co wy tu właściwie robiłyście? - spytał Ignis. - Z tego co wiem, raczej nie wychodziłaś zbyt często ze swojej kryjówki. Raz ją opuściłaś i akurat trafiłaś na walki uliczne? - jego złote oczy rozbłysły.
Przez usta towarzyszki Mirandy przemknął tajemniczy uśmiech.
- Można powiedzieć, że ja ją tu zaciągnęłam - powiedziała wampirzyca, obnażając w szerszym uśmiechu ostre kiełki. - Spacerowałam sobie po tej wiosce, którą nazywacie miastem, a kiedy znalazłam się w pobliżu, poczułam krew. Dużo krwi, o tak.. dużo krwi... - przeciągała z lubością sylaby, jakby smakując wypowiadane przez siebie słowa. - Zwabiona jej wonią poszłam po drogą Mirandę, aby i ona skorzystała, że ludzie w zasadzie sami otwierają sobie żyły, które później mi opróżnimy. A tak poza tym to nazywam się Nicolette Reisneer - dygnęła wdzięcznie.
Alec nie krył zniesmaczenia.
- Czyli tak po prostu czekacie, aż będziecie mogły dopaść rannych po akcji i, jak te pasożyty, wykończyć ich, jeśli obrażenia i żandarmi sami tego nie zrobią? - spytał z niedowierzaniem Ignis.
Dla chłopaka nie do pomyślenia był fakt, że są osoby, które chcą żerować na ludziach rannych w wyniku podjęcia rozpaczliwego i niestety niezbyt przemyślanego zrywu wolności. Może ci ludzie mogli to lepiej rozegrać, ale jeśli tyle czasu byli ciemiężeni, to trudno się dziwić, że w końcu nie wytrzymali. Pewnie jeszcze do wszystkiego doszedł alkohol, który dodał im odwagi... I nieszczęście murowane. Ale skoro już to wszystko niezbyt mądrze się rozpętało, to Strażnicy musieli im pomóc, zwłaszcza, że sama idea była słuszna.
- O, wypraszam sobie - obruszyła się dziewczyna, której imieniem i nazwiskiem przedstawiła się wcześniej Miranda, kiedy została zdemaskowana jako Nerimi na jednym z treningów. Oczy Reisneer skrzyły gniewnym szkarłatem. - Nie jesteśmy żadnymi sępami. Nie czekamy na padlinę. Nie... my polujemy. A takie jatki są dobrą okazją na polowanie. W końcu nikt nie zwróci uwagi na kilka osób, które zniknął z - Nicolette parsknęła śmiechem - powiedzmy, że z pola bitwy. O ile byle placyk w jakiejś podrzędnej mieścinie można podnieść do rangi chwalebnego pola bitwy.
Marie zauważyła, że podczas wywodu Nicolette, Miranda milczała. Ani nie podpisała się pod jej słowami, ani nie zaprzeczała. Po prostu stała obok. Wyraz twarzy miała nieobecny, zamyślony. Ale nie było teraz czasu, aby pytać, co ją trapi. Oczywiście zakładając, że ktoś przejawiał wybitne zainteresowanie tą kwestią. Nie... teraz priorytetem była pomóc Ignisom, którzy wyszli na ulicę. Trzeba było zapewnić im ochronę, wesprzeć w boju...
Pożegnali się z Nicolette i Mirandą i przystąpili do błyskawicznego omówienie strategii. Miało być krótko i konkretnie.
- Standardowy plan, znacie zasady - rzuciła Ellie rzeczowym tonem. - Rozprawiamy się z żandarmerią jeden po drugim i nie szarżujemy. Nie ma rzucania się na głęboką wodę, huzia na Józia, jeden przeciw całemu oddziałowi. Ofiar już dość, a i czasu, i weny jakby nie mam ostatnio na obmyślanie planów spektakularnych ucieczek z lochów, więc proszę: NIE DAJCIE SIĘ ZŁAPAĆ - tu spotkała znacząco na Falena.
- Ej, czemu patrzysz na mnie? TO NIE BYŁA MOJA WINA! - Rossmary uniósł ręce w obronnym geście. - Przypominam, że ja jestem tym pokrzywdzonym...
- Trzeba było zostać w Hempterton, w domu Marie, ale nieeeee..... Po co?! - mruknęła pod nosem Katherine, kręcąc głową. Wampir zmroził ją spojrzeniem, ale nie odpowiedział.
- Tak czy inaczej, macie nie dać się złapać i uważać, żeby nasi ludzie znów nie zawalali korytarzy szpitalnych - powiedziała Terratka, wodząc po ich twarzach pełnym determinacji spojrzeniem. - A ty powinieneś na siebie szczególnie uważać, bo mam już wobec ciebie plany wieczorne - rzuciła do Falena, na co oczywiście wszyscy zaraz odpowiedzieli pogwizdywaniem i komentarzami z podtekstami. Rossmary uśmiechnął się figlarnie i powtórzył, obejmując ją ramieniem:
- Plamy specjalne, mówisz?
- Nie rób sobie nadziei - odpowiedziała, cmoknąwszy go w policzek. - Miałam raczej na myśli pomoc w wieszaniu firanek. Ale jeśli się dobrze spiszesz, to może potem pomyślimy o nagrodzie.
- W takim razie rozejrzę się za odpowiednio długą linijką, która pomoże mi precyzyjnie, co do mikrometra, zawiesić prosto te twoje firanki, żeby tylko u ciebie zapunktować - odpowiedział, hamując śmiech.

- Dobry wampirek, dobry - Ellie zmierzwiła figlarnie jego czarne włosy, o czym ruszyła dumnym krokiem przed siebie. A reszta za nią. To był ten moment, w którym zaczynał się ich udział.
Nie za bardzo wiem, jak przedstawić wam moment, w którym owy udział się rozpoczął. To tak jak gdy przechodzi tornado i w oka mgnieniu wciąga wszystko na swojej drodze, sprawiając, że to "wszystko" jest już częścią trąby powietrznej... \tak i ich natychmiast pochłonęła walka.
W oka mgnieniu nagle Ellie walczyła razem z Marie w południowej części placu MacFellingtona, Katherine ze swoimi kuzynami kilka metrów dalej, Alec dołączył się do paru innych, zdaje się znajomych Ignisów, w zachodniej części, a Falen walczył teraz ramię w ramię z Lukiem, tak jak to robili za dawnych czasów, kiedy jako młodzi chłopcy uczyli się władać mieczem.
Ellie i Marie pobiegły rozbić pięcioosobową grupę żołnierzy na usługach Centaurionu, otaczającą właśnie kilkoro Ignisów. Całkowicie już rozbrojonych, pozostawionych bez szans... Chwilę temu jeszcze próbowali osłonić się ogniową tarczą, ale przecież napastnicy także byli Ignisami. Co można ugrać, zwalczając ogień ogniem? Nic. Co najwyżej powstanie większy ogień, który spali nas wszystkich. Na szczęście dziewczyny pojawiły się w odpowiednim momencie, ratując im skórę. Ellie i Marie udało się  podkraść do żołnierzy. Kiedy żandarmeria była zbyto zaaprobowana osaczonymi ofiarami, Terratka i wampirzyca zaszyły ich z przeciwnych stron. Jedno krótkie spojrzenie na znak porozumienia i... Marie błyskawicznym ruchem skręciła jednemu z żołnierzy kark. Rozległo się przeraźliwe chrupnięcie, a ciało umundurowanego mężczyzny padło na ziemię. Wtedy pozostali zwrócili na nie uwagę. Dwóch najbliższych zabitemu rzuciło się w kierunku Marie z uniesionymi mieczami. Jeden z nich zamachnął się na nią, lecz ona szybko się schyliła, przebiegła pod ostrzem, zaszła go od tyłu i i jemu skręciła kark, nim ten zdarzył się obrócić. Teraz na Lacroix naprała dwójka kolejnych. Od przodu ten, co stał obok zabitego, a od tyłu jeszcze inny. Korzystając z nadążającej się sposobności, już chciał zatopić miecz w jej plecach, ale wtedy Ellie, kreśląc w powietrzu odpowiedni znak, wydobyła z ziemi potężne, grube korzenie, przebijające się przez przerwy między kamiennymi kostkami, które zakleszczyły w uścisku pozostałych trzech żandarmów. Mężczyźni szamotali się, przeklinali je, próbowali ciąć roślinne liny swymi mieczami, ale w miarę, jak je cieli, te się tylko pogrubiały, aż oplotły ich całkowicie, pozbawiając tchu. Wcześniej osaczeni Ignisi prawie padli dziewczynom do stóp, wdzięczni za ratunek, ale one rzuciły tylko coś w pośpiechu i popędziły dalej.
Kuzyni Katherine obrali sobie taktykę gaszenia wszechobecnego ognia, trawiącego tę część miasta, i nowo wytworzonych ogniowych kul, którymi żandarmi ciskali w ludzi. Skoro jako nieliczni dysponowali wodą, najskuteczniejszą tu bronią przeciw ogniowi, musieli ją jak najlepiej wykorzystać. Sama Aquariuska natomiast, osłaniana przez krewnych, mierzyła z łuku do przeciwników i "ściągała" kolejnych żołnierzy. Teraz celowała do szczapowatego młodzieńca, będącego wojskowym zapewne od niedawna, który trzymał nóż na gardle jednego z walczących. Zabiłby go jak zwierzę, zarżnął jak świnię, gdyby wtedy nie strzeliła. Pocisk poszybował w powietrzu i trafiła w dłoń, w której tamten trzymał broń. Oszołomiony bólem żołnierz upuścił ostrze. Mimowolnie spojrzał w jej stronę. Ich spojrzenia się spotkały, a wtedy Katherine naciągnęła kolejną strzałę na cięciwę i strzeliła drugi raz. Tym razem trafiła  między oczy. Nie miał szans, aby to przeżyć. Zachwiał się i runął na ziemię, wzbijając w powietrze tumany kurzu, zalegającego na ziemi. Katherine obróciła się na pięcie, nawlekła kolejną strzałę i wycelowała grotem w żandarma, który podkładał się do walczącego nieopodal Luke'a. Chłopak był tak zajęty wrogiem, którego dopiero teraz skrócił o głowę, że nawet nie zauważył, iż tamten się podkradał. Dopiero kiedy usłyszał za sobą dźwięk, jakby upadania czegoś ciężkiego, obrócił się i dostrzegł mężczyznę ze strzałą sterczącą z piersi. Szybko odszukał wzrokiem Katherine i uniósł dłoń w geście podziękowania, uśmiechając się przy tym do dziewczyny. Ona natomiast teatralnie dygnęła, po czym oboje wrócili do walki. Aquariuska już namierzała kolejny cel, kiedy usłyszała nad głową znajomy, męski głos.
- Padnij! - zawołał któryś z jej kuzynów, popychając dziewczynę na ziemię i samemu, w ostatniej chwili, odskakując przed lecącą wprost na nich kulą ognia. Była duża, nadleciała nagle, nie było czasu jej ugasić. Katherine upadła na ziemię, obijając się o szorstkie kamienne kostki, a metr za nią rozprysła się płomienna kula, smoląc bruk. - Nie dziękuj - odparł z zawadiackim uśmiechem na twarzy blond włosy Sven, po czym oboje na powrót zatracili się w ferworze walki. W tym samym momencie trzem mieszkańcom udało się pokonać czterech żandarmów, którzy najwyraźniej nie spodziewali się przegrać z, w ich mniemaniu nie, wyszkolonymi facetami z pod budki z piwem, więc potraktowali ich z lekceważeniem, co przypłacili życiem. Zasada numer jeden: lepiej przecenić zdolności swojego wroga, niż polec na własnej głupocie, traktując go z góry jak gorszego od siebie. Zapatrzeni tylko we własne umiejętności, nie dostrzegamy umiejętności przeciwnika, ani nie atakujemy, jak należy, ani w ten sposób się nie bronimy. Bo myślimy, że bez większego zachodu, zatriumfujemy, a potem, nim się obejrzymy, kończymy z nożem między żebrami...

***
 
Frederic Largesse, sędziwy już Przywódca frakcji Ognia, jeden z bardziej znaczących członków trzynastoosobowej Rady, rzadko opuszczał swój pałac w Centaurionie. Raczej wolał pławić się w luksusach, niż praktycznie pełnić rolę "ojca Ignisów". Jeśli już brał się za politykę, czy to wewnętrzną, czy zagraniczną, nigdy nie wychodziło z tego nic dobrego bowiem podzielał poglądy hrabiego de Netrisa. Także, podobnie jak pozostali Przywódcy - Terratka Eleanore Febris i Aquarius Johnatan Herrschaft - i kilku innych członków Rady, uważał, że najlepszą taktyką sprawowania władzy jest wyraźne pokazanie ludziom, gdzie jest ich miejsce. Czasami rządzący starali się sprawiać wrażenie dobrych, współczujących Przywódców, na przykład, kiedy po pierwszej Carskiej Nocy zarzekali się, że łączą się w bólu i żalu ze wszystkimi, którzy stracili w masakrze swoich bliskich, ale tak naprawdę nie przestawali knuć przeciw nim. Jeden niewybredny żart na temat osoby króla lub członka Rady mógł posłać cię do więzienia. Nie mówiąc już o tym, że żandarmeria o trzeciej nad ranem mogła przyjść do twojego domu, bez żadnych wyjaśnień wyciągnąć z łóżka i zamknąć w celi, nawet nie informując, co ci się zarzuca. Ach, niech żyje sprawiedliwość!
Dzisiaj jednak Frederic zdecydował się opuścić karterską stolicę i przyjechać do rodzinnej miejscowości Aleca i Chace.  Nie, nie dlatego, że usłyszał o tym, co się tu wyprawia, nie... Przyciągnęło go tu wesele siostry - Grety Largesse - odbywające się w jednej z wykwintniejszych restauracji tutaj, będącej igniskiem odpowiednikiem ventuskiego Literium. Na samo miejsce walki zaciągnął go prawie siłą jeden ze starszych komendantów miejscowej jednostki żandarmerii - Filias MeHarawat.
- Naprawdę nie widzę sensu jechać do tych podpitych wieśniaków, którzy dorwali się pewnie do wideł i teraz szarżują, wmawiając sobie, że są nie wiadomo kim - powiedział zirytowany Frederic, wyglądając zza okna pozłacanego powozu, wiozącego go na plac Kevina MacFellingtona. Po przeciwnej stronie siedział ów komendant - Filias MeHarawat. Mężczyzna wyglądał na nie więcej niż czterdzieści siedem lat. Miał krótko przystrzyżone, szpakowate włosy, lekki zarost i bystre niebiesko-szare oczy, widoczne zza okrągłych okularów. - Po to jest żandarmeria, żeby nas wyręczała i sama interweniować, kiedy ci nędznicy się burzą. Czy naprawdę nie potraficie rozgromić takiej bandy amatorów?
- Ale tu naprawdę nie chodzi o tych drobnomieszczańskich, domorosłych rycerzyków. Tu chodzi o coś więcej - odparł MeHarawat, przeciągając z premedytacją sylaby. Przez jego wąskie wargi przemknął tajemniczy uśmieszek.
- Co się głupkowato szczerzysz?! Lepiej gadaj, co takiego ważnego tam jest, że ośmielasz się wyciągać mnie z przyjęcia. To że akurat byłem w pobliżu, nie znaczy, że możecie zawracać mi głowę byle czym - warknął Frederic, a MeHarawat natychmiast spoważniał.
- Tak jest, Panie - bąknął pod nosem żandarm. - Otóż moi ludzie donieśli mi, iż Strażnicy postanowili się w to wmieszać. Stwierdziłem, że łatwo będzie nam ich pojmać i unieszkodliwić, skoro teraz są wszyscy razem w jednym miejscu.
- Strażnicy? - brązowe oczy Przywódcy Ignisa rozbłysły. Frederic pogładził się po siwej brodzie. - W takiej sytuacji faktycznie powinienem tam pojechać. Chciałbym mieć tą przyjemność i zabić tą butną hołotę, zanim zdąży nam poważniej zaszkodzić.
- Wiedziałem, że panu spodoba się ta opcja - odparł jowialnie MeHarawat. Frederic już chciał coś odpowiedzieć, ale wtedy powóz się zatrzymał. Z zewnątrz dobiegały krzyki i trzask płomieni.- Jesteśmy na miejscu - skwitował mężczyzna.
Frederic skinął głową i wysiadł, a za nim żandarm. Przywódca przeciągnął się.
- Och, jak dobrze rozprostować stare kości - powiedział sam do siebie, przeciągając się. Ignis rozejrzał się wokoło. Woźnica zaparkował powóz na samym końcu placu, pod drzewami i krzewami. Widocznie uznał, iż ten punkt jest dla niego najbezpieczniejszy. A w każdym razie bezpieczniejszy niż centralna część planu, w której była największa akcja.
- Jakie rozkazy, Panie? - spytał mężczyzna o szpakowatych włosach, przygładzając swój granatowy mundur. - Pojmać ich czy...
- Wszyscy mają umrzeć - uciął Frederic z lodowatą obojętnością w głosie. - Macie ich do mnie przyprowadzić, a ja wbiję ich, wybiję jak kaczki. No może prócz Rossmarego - dodał po chwili zastanowienia. - Nim powinien się zająć drogi Wilhelm [de Netris]. Tak... jego ostatnio wystrychnął na dudka ten szczeniak, to niech teraz ma za swoje. Nermi, nędzna imitacja człowieka... Ożywiona padlina... Myśli, że może sobie z nas drwić i kpić z prawomocnego wyroku sądu... - ciągnął.
- Idę zatem wykonać powierzone mi zadanie - powiedział Filias MeHarawat, po czym dobył miecza i ruszył do walki.
***

Walka trwała w najlepsze. Pod wieżą dawnej świątyni jakaś kobieta rzucała nożami; udało jej się już trafić kilku żandarmów. Wspierał ją chłopak, który wdrapał się na szczyt owej wieży i mierzył z kuszy do żołnierzy Centaurionu. Niestety, jak to bywa na bitwach, nie zawsze jest kolorowo i nie zawsze wszystko się układa. W jednej chwili święcisz trumfy, w drugiej wszystko nagle się kończy. I tak było i tym razem. Jeden z żandarmów  - Ventus - silnym podmuchem powietrza ściągnął go brutalnie z góry. Mężczyzna poleciał w dół. Wieża miała kilka metrów. Nie miał szans przeżycia. Spadł na ziemię, łamiąc kark. Trysnęła krew. Rozchlapał się na bruku jak pomidor, spadający ze stołu kuchennego. Jego dziewczyna krzyknęła. Z przerażenia, z rozpaczy. Oto właśnie na jej oczach zginął, i to w tak okrutny sposób, jej ukochany. Nie była w stanie dalej walczyć. Ogarnięta niemocą i oślepiona łzami, zbierającymi się w jej niebieskich oczach, upadła na ziemię, wypuszczając z dłoni noże. Sytuację natychmiast wykorzystał jeden z żandarmów, który natychmiast podniósł ją brutalnie z ziemi, chwytając za jasny warkocz. Dziewczyna krzyknęła. Szarpała się, wyrywała, lecz bezskutecznie. Żandarm złapał ją jedną ręką mocno pod biustem, drugą odciągnął dziewczynę głowę za włosy do tyłu i... Błysnęło ostrze. Trysnęła krew. Podciął jej gardło. Żandarm, wykrzywiając z obrzydzeniem usta, wypuścił dziewczynę i pozwolił jej ciału upaść za ziemię. Błękitne oczy były jeszcze otwarte z przerażenia. Lecz już martwe jak cała ona.
Kawałek dalej Falen wraz z Lukiem właśnie walczyli z trójką żołnierzy, którzy rzucili się na nich, gdy tylko ich ujrzeli, porzucając rudowłosego człowieka, który miał być ich kolejną ofiarą. Jeden z żołnierzy - ten prawie dwumetrowy i z dużym brzuchem piwnym - zamachnął się niezdarnie na Falena, ale ten odskoczył w bok. Ventus wyprostował prawą rękę i otwartą dłonią wycelował z żandarma. Zerwał się silny podmuch, który poderwał go do góry. Mężczyzna krzyknął oszołomiony, a Rossmary cisnął nim w drugiego żandarma, jednego z tych, z którymi teraz walczył Luke.
- Dzięki, stary - rzucił przez ramię Coverty, uśmiechając się przelotnie do przyjaciela.
- Zawsze chciałeś zobaczyć latającego wieloryba, więc o to masz. Widzisz, jak ja o tobie myślę? - zaśmiał się Falen, obserwując leżących na sobie żołnierzy. Wyglądali podobnie jak ten biedny chłopak, zrzucony z wieży. Wszędzie była krew. Falen poderwał tego grubego naprawdę wysoko, a spadając, z takim ciężarem i zawrotną prędkością, zmiażdżył swojego towarzysza. Sam też raczej nie przeżył.
- Teraz mogę powiedzieć, że widziałem już wszystko. Będę umierać w spokoju - powiedział rozbawiony Luke, wykonując półobrót z mieczem, ścinając głowę kolejnemu przeciwnikowi.
- Ojojoj, Lukie, jakiś ty brutalny się zrobił. Ciekawe co powiesz potem dzieciom, jak się spytają, co, staruszku, robiłeś w młodości - przez usta Falena przemknął ironiczny uśmieszek.
- Co, o czym ty mówisz? - Luke wydawał się zdezorientowany. Zmarszczył rude brwi. Chłopak zaczął podejrzewać, że droga Marie jednak się wygadała, bo z taką częstotliwością, jak teraz, Falen chyba jeszcze nigdy nie czynił mu uwag odnośnie ojcostwa.
- Nic, nic - Falen wzruszył ramionami. Wampir kątem oka dostrzegł zbliżającego się do niego żandarma. Ventus odwrócił się szybko i w ostatniej chwili zablokował jego cios własnym mieczem. Zgrzytnęła stal. Wyłupiaste, zielone oczy żołnierza błysnęły gniewnie. Obaj naparli na swoje miecze. Stal zgrzytała jeszcze bardziej.
- Zdechniesz, Nerimi - warknął, zabierając miecz i uderzając raz jeszcze. Falen i tym razem zablokował cios, czym do reszty wyprowadził go z równowagi. Luke w tym czasie pobiegł pomóc dwóm kobietom, które, mimo iż walczyły dzielnie, znalazły się w niemałych tarapatach po tym, jak grupa żandarmów zamknęła je w zacieśniającym się płomiennym kręgu. Żołnierzy bawiło ich przerażenie, kiedy uświadomiły sobie, że moc ich dwóch nie jest dostatecznie silna, by zgasić to, co rozpaliła siła grupy. Fakt, tam przeciwników było znacznie więcej, ale Luke nie mógł pozwolić, by te kobiety spłonęły żywcem. Ku uciesze tych bydlaków... To byłoby nieludzkie.
- Być może, ale na pewno nie dziś - wycedził przez zaciśnięte zęby Falen, odpierając kolejny cios. W chwili, w której żandarm z narastającą frustracją szykował się do zadania następnego, tym razem skutecznego, Rossmary kopnął go z całej siły w brzuch. Mężczyzna zatoczył do tyłu, zgięty w pół. Jęknął donośnie. Falen się uśmiechnął. Tego ta bezczelna marionetka Rady się nie spodziewała. Ventus w dwóch susach znalazł się przy nim i, zanim żandarm zdążył się podnieść, zatopił filezyjski miecz w jego brzuchu, a następnie brutalnie go z niego wyszarpnął. Nawet krew na ostrzu nie była w stanie stłumić białej poświaty, którą broń zawsze emanowała. Żandarm wydał z siebie przeraźliwy krzyk. Nie umarł od razu. Humanitarnie byłoby go dobić, zanim sam skona w konwulsjach, ale Falen nie miał zamiaru zawracać sobie tym głowy. Ten człowiek, zarówno jak znacząca większość sługusów Rady, zarżnęłaby go jak zwierze przy pierwszej lepszej okazji. Pamiętał, jak się cudownie bawili, patrząc na jego tortury, na jego cierpienie, a jeszcze lepiej, gdy mogli przyłożyć do tego rękę. Falen nie miał dla nich litości. Nie zasługiwali na nią. Tak więc Rossmary po prostu pobiegł dalej, wspomóc Luke.
Alec teraz walczył ramię w ramię z Katherine. Ellie gdzieś zniknęła. Przez chwilę walczyła u boku Lacroix, Cartwrighta i Narione, a potem nagle się odłączyła. Marie też. Teraz obie wampirzyce działały solo w różnych częściach placu, co było dosyć nierozważnym posunięciem z ich strony. Posiadały kły, a Terratka jeszcze moc ziemi i noże, ale powinny mieć kogoś, kto by je osłaniał. Nawet dobrze wyszkolony wojownik nie ma oczu z tyłu głowy.
Cartwright ciskał właśnie płomienne gromy w biegnących ku niemu i Kath żandarmów. Muskularni żołnierze, podobnie jak on, byli Ignisami, więc próbowali odbić jego ciosy własnymi ogniowymi tarczami, w wyniku czego w powietrzu aż roiło się od śmigających w tę i we wte iskier i duszącego dymu.
- Katy, złotko, możesz ich zgasić? - spytał słodkim głosikiem Alec, kiedy ci znaleźli się niebezpiecznie blisko, dalej odbijając większość jego "pocisków".
- Nie ma sprawy - rzuciła Aquariuska, po czym uniosła wskazujący palec lewej ręki i szybko nakreśliła nim w powietrzu trzy małe okręgi. Z ciążącej nad ich głowami granatowej chmury uwolnił się potężny strumień wody i oblał napastników, gasząc chroniące ich płomienne tarcze. Katherine skrzywiła się, kiedy rozbryzgująca się woda ochlapała jej nogi. Alec natomiast, korzystając z okazji, cisnął w nich wiązkami ognia. Żandarmi nie zdążyli tym razem ani się uchylić, ani uformować tarczy. Zajęli się ogniem Cartwrighta. Płonęli. Rozległ się przeraźliwy krzyk i skwierczenie płomieni. Ignisi próbowali zapanować nad trawiącym ich żywcem ogniem, ale nie dali rady. Wybór na Strażnika Karteru wiązał się z tym, że Wybrany posiadał znacznie większą moc niż zwykli, szarzy ludzie. Tylko osoba stojąca wyżej w danej frakcji lub ktoś kto zaprzedał własną duszę za większą moc mógł być silniejszy od prawowitego Strażnika. Cartwright nakazał ogniu płonąć, więc płonął, a oni nie mogli go zgasić. Tylko czasem, głównie, gdy przeciwnicy łączyli siły, zdarzały się takie sytuacje, jak wcześniej, kiedy na przykład Alec nie mógł przebić się przez ich ochronne tarcze.
Katherine jeszcze raz otworzyła chmurę, ledwo, bo było to bardzo ciężkie, i zaatakowała kolejną strugą dwóch żandarmów, otaczających jednego z jej kuzynów, walczącego ramię w ramię z dwójką znajomych Ignisów. Kiedy to robiła, zauważyła kątem oka przemykające po prawej Nicolette i Mirandę. Ta pierwsza trzymała w żelaznym uścisku jakiegoś młodego chłopaka o dziecięcych jeszcze rysach twarzy i bardzo jasnych włosach. Miał nie więcej jak czternaście - piętnaście lat. On się szarpał, ale Reisneer była silniejsza. Stojąca obok nich Miranda wyglądała na zmieszaną. Nicolette krzyczała do niej, żeby się ruszyła i jej pomogła, ale ona, widząc jak ten nieszczęśnik się wyrywa, nie była w stanie. Katherine wiedziała, że wampiry też muszą coś jeść i nie byłoby w tym nic złego, gdyby po posiłku pozwoliły człowiekowi dalej żyć, ale Nicolette wyglądała na taką, która nie miała zamiaru cackać się z "ludzkimi pomiotami". Wtedy podjęła błyskawiczną decyzję.
- Gdzie biegniesz? - zawołał za nią Alec, kiedy ta popędziła w stronę Nicolette i Mirandy, ale ona nie odpowiedziała. Nawet go nie usłyszała. Katherine przeszło przez myśl, żeby po prostu strzelić do Reisneer, lecz mogło by się to nie udać. Co jeśli wampirzyca z tą swoją prędkością Nerimi zdążyłaby zrobić unik, a strzała wbiłaby się w tego chłopca? Przecież miała mu pomóc, a nie wyrządzić jeszcze większą krzywdę. Aquariuska podkradła się więc na paluszkach do Reisneer i wyciągnęła zza pasa długi, wąski sztylet, połyskujący w księżycowym świetle. Uniosła go, by zatopić ostrze w plecach Nicolette.
- Nicky, uważaj! - zawołała ostrzegawczo Miranda. Reisneer popchnęła brutalnie chłopaka na ziemię, zupełnie jakby był workiem kartofli, a nie żywym człowiekiem, i odwróciła się błyskawicznie do Katherine.
- Próbowałaś mnie zabić?! - wysyczała przez zaciśnięte kły wampirzyca. Jej oczy płonęły krwistą czerwienią.
- A żebyś wiedziała - warknęła Kath i zamachnęła się na nią sztyletem. Jednak Nicolette była szybsza. Chwyciła Aquariuskę za nadgarstek. Ścisnęła mocno i wykręciła. Katherine syknęła; z bólu ugięły się pod nią kolana. Upuściła ostrze.
- Ale teraz to ty zdechniesz. W sumie to dobrze. Zawsze się zastanawiałam, jak smakuje krew Strażników... - Nicolette syknęła, obnażając jakby dla demonstracji ostre kły.
- Jeśli chciałaś mnie przestraszyć, to ci się nie udało - wysapała Narione, starając się ignorować ból w wykręcanej kończynie. Dziewczyna wolną ręką szybko wyciągnęła drugi sztylet zza pasa i zatopiła go w udzie dziewczyny. Niestety do jej serca nie dosięgała, bo nie mogła wyprostować kolan. Reisneer warknęła wściekle chwilowo oszołomiona z bólem. Mimowolnie wypuściła Katherine i złapała się za nogę, klnąc pod nosem. Aquariuska upadła na ziemię, szybko, korzystając z okazji, chwyciła nóż,  który wcześniej wypuściła z dłoni, i podniosła się prędko. W tym samym czasie Nicolette wyszarpnęła sobie z nogi sztylet Strażniczki i odrzuciła go gniewnie do tyłu. Na sukni wampirzycy zaczęła pojawiać się coraz to większa plama od gęstej, czarnej krwi Nerimi. Wtedy Katherine szepnęła pod nosem zaklęcie w języku Aquanti, a wodne macki natychmiast oplotły ciało wampirzycy, unieruchamiając ją na chwilę. Nicolette wrzasnęła, walcząc z płynnymi pętami, a Narione, korzystając z okazji, wbiła w jej serce sztylet. Gdyby to było normalne ostrze, Katherine nie zdołałaby nim zabić Reisneer, ale ponieważ Aquariuska użyła Sztyletu Ferrnum (z wierzchu stal, a w środku drewno; takim samym sztyletem Jeremiasz zaatakował wcześniej Falena, kiedy spotkali się w szpitalu), wampirzyca padła martwa na ziemię, wydając z siebie ostatni gardłowy charkot. Katherine schowała nóż z powrotem za pas i otarła dłonią pot z czoła, oddychając przy tym ciężko. Dziewczyna rozejrzała się w około. Zdziwiła się, że Miranda nie pomogła Nicolette. Aquariuska spodziewała się, że córka von Donnera może wbić jej przysłowiowy nóż w plecy, podczas gdy ona będzie walczyć z jej przyjaciółką, ale wygląda na to, że Miranda uciekła zaraz po tym, jak Katherine się pojawiła. Ale za to został tamten chłopiec, któremu Strażniczka pomogła.
- A ty co tu jeszcze robisz? - spytała niecierpliwie Narione. - Uciekaj, zanim ktoś inny się na ciebie zasadzi.
- Ja... - jasnowłosy Ignis wciąż zdawał się trochę oszołomiony tym wszystkim. - Chciałem podziękować z-za ratunek...
- Nie dziękuj, tylko zmykaj, bo następnym razem możesz nie mieć tyle szczęścia - powiedziała Katherine ponaglająco. Chłopiec pokiwał energicznie głową i puścił się pędem przed siebie. Po paru sekundach zniknął między walczącymi.
Katherine potrzebowała chwili na odetchnięcie, zaczerpnięcie głębokiego oddechu. Niestety ta chwila nieuwagi, minuta na regenerację sił, mogła teraz kosztować dziewczynę życie. Aquariuska poczuła, że ktoś łapie ją od tyłu, wykręca ręce. Pisnęła. Szybko się odwróciła. Zobaczyła za sobą wysokiego mężczyznę o krótkich szpakowatych włosach i bystrych, lecz zimnych jak lód błękitno-szarych oczach. Natychmiast zaczęła się szamotać. Próbowała dobyć jednego ze sztyletów, przyczepionych do skórzanego pasa na biodrach, ale Filias MeHarawat nie dawał za wygraną. Żandarm jedną ręką wyciągnął miecz i przystawił jej go do gardła, by w końcu przestała "wierzgać", a drugą najpierw wyrwał łuk, wychrypiawszy przy tym do niej: "To nie będzie ci już potrzebne", i rzucił nim o ziemię, potem kołczanem, a następnie zabrał się za odpinanie pasa. Katherine była przerażona. Czuła chłód stali na swojej rozgrzanej skórze. Ostrze wbijało się w gardło; Aquariuska poczuła, jak z jej szyi spływa stróżka czegoś gorącego i gęstego. Nie mogła zobaczyć, ale domyśliła się, że to krew. Katherine nie chciała pozwolić, zabrać Filiasowi swojej broni, ale co mogła zrobić? Jeśli zacznie się wyrywać, on poderżnie jej gardło, a jeśli nic nie zrobi, też ją zabije. Co robić, co robić?!
- I tych ostrych zabaweczek też potrzebować nie będziesz. Jeszcze byś się nimi skaleczyła, skarbie - dodał z prześmiewczą nutą w głosie, odrzucając pas. Katherine czuła, jak ogarnia ją panika, ale jeśli nie chciała, by wkrótce jej nazwisko znalazło się na nagrobnej płycie, musiała przezwyciężyć strach i zacząć myśleć trzeźwo. Choć wcale to zadanie do łatwych nie należało. A w każdym razie dla kogoś w jej sytuacji. I wtedy uświadomiła sobie jedno. Ten padalec mógł zabrać jej łuk, mógł zabrać i noże, ale jest coś jeszcze. Coś, czego nikt w życiu jej nie odbierze. Moc Aquariusów. Woda. - A teraz bądź grzeczną dziewczynką i idź ze mną w jedno miejsce. Pan Lagrasse bardzo chciałby widzieć ciebie i twoich przyjaciół - powiedział, popychając ją do przodu, ale nie zabierając miecza od jej gardła, przez co skaleczyła się jeszcze bardziej. Na szczęście rana na razie była płytka i niegroźna. Na razie.
- O nie, nigdzie nie idę - syknęła, po czym znów spróbowała otworzyć chmurę. Udało się. Z nieba kolejny raz zleciała potężna struga wody. Katherine uśmiechnęła się pod nosem, podziwiając swoje dzieło. Spodziewała się, że powali go swoją siłą, jak pozostałych, lub chociaż na chwilę zamroczy. Ale nie. Reakcja żandarma była błyskawiczna, a on sam zdawał się tego spodziewać. MeHarawatt tylko uniósł jedną rękę, ciskając w niebo kulą ognia. Nawet marna kropla nie zdążyła na niego spaść, bo wszystko w oka mgnieniu wyparowało. Katherine rozczarowanie rozrywało serce.
- Naprawdę myślałaś, ty mała - wyzwał ją tak, że aż przykro powtarzać - że uda ci się mnie zaskoczyć? Jestem Czasowym! Przewiduję każdy twój ruch, śmieszna Strażniczko, którą Czara Żywiołu wybrała chyba tylko z litości... - ciągnął nienawistnie i z obrzydzeniem. - A teraz idziemy - warknął, zabierając na sekundę miecz i popychając ją raz jeszcze do przodu. Tym razem tak mocno, że dziewczyna straciła równowagę i upadła boleśnie na ziemię. Czuła pieczenie na kolanach i łokciach. Zdarła skórę o kamienne kostki. Zaczęły pojawiać się pierwsze kropelki krwi. - No już! Wstawaj! - syknął, kopiąc ją w nogę. Katherine jęknęła z bólu, ale pozostała nieugięta.
- Nigdzie z tobą nie idę - wycedziła z uporem przez zaciśnięte zęby. Jej niebieskie oczy skrzyły gniewem. MeHarawat co prawda zapowiedział, że jako Czasowy może przewidzieć każdy jej ruch, a co za tym szło, każda forma oporu pozostawała bezcelowa, ale przecież musiała próbować. Poddanie się było równoznaczne z przyjęciem na siebie wyroku śmierci. Nie mogła umrzeć, nie chciała... Aquariuska przywołała trzy wodne wąski, macki i nakazała im opleść żandarma, albo wlać mu się siłą przez nos do układu oddechowego. Utopić go. Niestety napastnik się tylko roześmiał i błyskawicznie zwalczył jej wodę ogniem. Szybko jednak jego oblicze na powrót wykrzywiła chłodna pogarda. Żandarm skinął do swoich kolegów, dwóch średniego wzrostu grubasów, jednego rudego, drugiego o włosach w kolorze świńskiego blondu i z kozią bródką, a ci natychmiast do niego podbiegli.
- Pever, Moffez, trzymajcie tą małą... - ten sam "cudny" epitet co wcześniej - Mamy ją dostarczyć Fredricowi.
- Już się robi, komendancie - odparł rudy Pever, po czym wraz z kompanem chwycili Katherine za ramiona i unieśli szarpnięciem. Moffez wykręcił jej ręce zza plecami, tak że aż ugięły się pod nią kolana, a Pevers przytrzymywał ją za kark, prowadząc zgiętą w pół zza Filiasem. Więc Katherine tak szła, prowadzona jak bydło na ubój, w kierunku swojej zguby. Z sekundy na sekundę ogarniała ją coraz większa niemoc i rozpacz. Mijani ludzie spoglądali na dziewczynę albo obojętnie, albo ze współczuciem, ale nikt nie odważył się jej pomóc. Woleli udawać, że nie widząc i walczyć dalej na własny rachunek. Gdyby przeszła obok swoich kuzynów albo któregoś z przyjaciół... tak... oni by się odważyli. Była pewna, że rzucili by wszystko, żeby chociaż spróbować je pomóc, ale obcy... oni nie ruszą się z miejsca, nie będą ryzykować, chociaż ona wraz z resztą ryzykuje dla nich cały czas. Oto właśnie ludzka wdzięczność.
Po paru minutach dotarli przed oblicze Przywódcy Ignisów, który już czekał przed swoim powozem, chodząc niecierpliwie wte i we wte. Kiedy jego paciorkowate, ciemne oczy zauważyły żandarmów i prowadzącą przez nich Strażniczkę, jego usta wykrzywił przerażający uśmiech.
- Panie, mamy ją. Teraz jeszcze trójka - odpowiedział Filias, uśmiechając się w ten sam sposób. Mężczyzna skinął na swoich towarzyszy, a ci rzucili Katherine na ziemię, tak żeby była na klęczkach przed Lagressem, oddając mu tym samym "należną cześć".
- Znakomicie, MeHarawat, znakomicie... - powiedział Przywódca, przeciągając sylaby. - E, wy dwaj - wskazał na Pevera i Moffeza - idźcie po resztę. No już! Na co czekacie?! - warknął, a mężczyźni popędzili wykonać rozkaz. Katherine chciała wstać, ale wtedy Filias położył nogę na jej plecach, i docisnął do gleby, by nie mogła się podnieść. Czerpał przyjemność z upokarzania jej. - Kojarzę cię - powiedział po chwili do Katherine Frederic, lustrując Aquariuskę spojrzeniem. - Pamiętam, jak chciałem się roześmiać, kiedy Czara Żywiołu wskazała ciebie na Strażniczkę frakcji Johnatana. Taka drobna, nie reprezentująca sobą nic więcej poza ładną buzią...
Nic nie odpowiedziała. Tylko zacisnęła zęby i starała się to przetrwać. Próbowała nie tracić nadziei na pomoc. Bo sama nie mogła sobie pomóc,dopóki stał nad nią tamten Czasowy. Był niczym kat nad skazańcem.
- A co ci zostanie, jeśli stracisz i urodę? - Frederic uśmiechnął się podle, wyciągając zza pasa długą szablę. Stal odbijała płomienie w tle, serce Katherine przyspieszyło... - Nic. Nie zostanie ci zupełnie nic... Mogę ci to nawet udowodnić - powiedział, po czym zamachnął się. Ostrze szabli przecięło prawy policzek dziewczyny. Krzyknęła, łapiąc się instynktownie za buzię. Bolało, potwornie bolało. Rana ciągnęła się prawie od oka, aż po kącik ust. Trysnęła krew, widać było nawet trochę mięsa spod skóry...
- Nic. Nie pozostanie ci zupełnie nic - powtórzył, patrząc z podziwem, ale i obrzydzeniem na swoje dzieło. Krew zalewała Katherine twarz, ciekła po szyi na ubranie i ziemię. Chciało jej się płakać. Rana okropnie piekła. Łzy powstrzymywała tylko dzięki silnej woli. Po prostu nie chciała mu dać tej satysfakcji... Nie chciała. - Skoro tak to cię boli, to może ukrócę twoje cierpienia? Na przykład poprzez odcięcie oszpeconej części ciała? - paciorkowate oczy Frederica rozbłysły sadystycznie. Wbił czubek szabli w podłoże i wsparł się na nim.  - Fidelisie?
-Tak, Panie?
- Pochyl ją bardziej. Nie chcę, żeby jej głowa miała długą drogę do ziemi - powiedział Przywódca, ledwo powstrzymując śmiech. Bawił się wybornie. MeHarawat przydeptując ją  jeszcze bardziej, ignorując przy tym jej żałosne skamlenie. Coś w Katherine pękło. To koniec. To już koniec. Nie dała rady dłużej powstrzymać łez. Nikt jej nie pomoże. Teraz słone, krystaliczne stróżki zaczęły spływać po jej twarzy, drażniąc rozorany prawie że do kości policzek. Frederic uniósł miecz. Już miał zadać je śmiertelny cios, kiedy ozwał się MeHarawat.
- Chwila.
- Co znowu?! - warknął Lagrasse; jego oczy płonęły furią.
- Czy nie lepiej upiec dwie pieczenie na jednym ogniu?
- O czym ty bredzisz, MeHarawat?!
- Za jakąś minutę Mofferz i Pever przywloką tu jej kochasia. Czyż nie byłoby romantyczniej, gdyby zginęli razem? - spytał ze śmiechem żandarm. - I żeby jedno widziało śmierć drugiego?
Katherine serce podeszło do gardła. Alec. Mieli Aleca. Jej Aleca.
- Jakież to poetyckie, Filiasie  - zaśmiał się Frederic.- Faktycznie. Poczekajmy - rzekł i rzeczywiście po chwili dwoje żołnierzy przyprowadzili Aleca. Głowę miał rozbitą u linii włosów. Nie była to wielka rana, ale krwawiła dosyć intensywnie, jak to zazwyczaj bywa przy takich urazach. Na jego koszuli także były ślady krwi. Pewnie po części jego własnej, a po części jego ofiar. Złote oczy chłopaka płonęły, a jasne włosy były posklejane od potu, pyłu i, tak jak już wspominałam, krwi, płynącej z rozbitej głowy. Cartwright wyglądał jak rozjuszone zwierze. Gdyby nie nóż przy jego gardle, z całą pewnością spróbowałby udusić tych padalców gołymi rękami. Wyraz twarzy Aleca zmienił się dopiero, gdy zobaczył Katherine. Poranioną  i upodloną. Na kolanach przed tym mordercą - Lagrassem.
- Katy! - zawołał, znów zaczynając się szarpać, ignorując ostrze, które od jego szyi dzieliły jakieś dwa centymetry.
- Spokój, psie! - warknął Moffez, przytykając nóż tak blisko, że teraz Alec nie mógł spokojnie oddychać, tak by nie wbijało mu się w skórę.
- Alec! - zaszlochała dziewczyna, spoglądając na niego przepełnionymi boleścią oczami.
- Katy, Alec! - przedrzeźniał ich Frederic, wykrzywiając groteskowo pomarszczoną twarz. - Proszę was, będziecie mieli czas na te żałosne sentymenty i lamenty w zaświatach, a teraz pozwólcie, żebym w końcu odciął wam te nędzne łby.
- Masz ją wypuścić! - warknął Cartwright, wpatrując się z uporem w swojego Przywódcę. Chociaż żandarm robił, co mógł, żeby wbić jego głowę w ziemię, on nie dawał za wygraną. W końcu nie był aż takim słabeuszem. - Mi możesz zrobić, co chcesz. Nie dbam o to, ale Katherine masz wypuścić! Chyba że nie chcesz darować jej życia, bo boisz się biednej, słabiutkiej dziewczyny... - Alec wiedział, że Narione wcale taka bezsilna zazwyczaj nie była, też potrafiła przywalić i to mocno, ale mówił to, by sprowokować Frederica. Mimo przerażenia Aquariusce zrobiło się cieplej na sercu, chociaż nie chciała pozwolić mu zginąć.
- Milcz, psie - syknął jeden z żandarmów, naciskając mocniej na jego kark. Lagrasse natomiast nic nie odpowiedział. Po jego minie widać było, że jest znużony i chce jak najszybciej zakończyć tę farsę.
- Powiedzcie sobie "dobranoc" - mruknął pod nosem Frederic. Już, już unosił miecz nad ciałem Katherine. Alec był wściekły na siebie, że w żaden sposób nie może jej obronić... Po policzkach Aquariuski spłynęły ostatnie łzy. Zamknęła oczy. Lagrasse zamachnął się. Wtedy coś świsnęło. Rozległ się krzyk, a potem łupnięcie metalu o kamienie. Katherine niepewnie uchyliła powieki. Jej oczom ukazali się Falen i Ellie. Nie wierzyła własnym oczom. Stali jakieś dwa metry od nich. Terratka miała na sobie postrzępioną suknię, przyprószoną krwistymi plamami; jej rude włosy potargały się w walce, a szmaragdowe oczy ciskały gromy. Ze swoim zacięciętym i bezlitosnym wyrazem twarzy przypominała trochę boginię zemsty, była jak terracka mścicielka. Falen wyglądał podobnie. Z oberwaną nogawką, z pod której widoczna była jasnoróżowa blizna, ślad po gojącej się ranie. Czarne włosy sterczały groteskowo każdy w inną stronę. Oczy nie miały już swej zwykłej stalowoszarej barwy, lecz kolor rubinu. Wpatrywały się teraz z nienawiścią i chłodną drwiną zmieszaną z pogardą we Frederica i jego sługusów. Rossmary trzymał w dłoniach czarny łuk Katherine, a przez plecy przewieszony miał jej kołczan. Falen nie przestawał mierzyć w Lagrassa, chociaż oddał już jeden strzał. Grot długiej strzały przebił na wylot dłoń igniskiego Przywódcy, sprawiając, że ten z okrzykiem bólu na ustach wypuścił z ręki miecz. - Rossmary - wycharczał gniewnie Frederic, wyszarpując strzałę z dłoni i odrzucając ją w bok.
- We właśnie osobie - rzucił Falen, skłoniwszy się z teatralną prześmiewczością. Następnie zwrócił się do Katherine - Mam nadzieję, że nie nasz nic przeciwko, że pobawię się twoją zabaweczką? - spytał z przelotnym uśmiechem, po czym ni stąd, ni zowąd wystrzelił do trzymającego ją Filiasa, a potem, z wampirzą szybkością naciągając strzałę na cięciwę, oddał strzał prosto w serce jednego z żandarmów, gnębiących Aleca. Pevera. Ellie już biegła, by zająć się drugim - Moffezem. W tym samym czasie pierwszy z żołnierzy, ten o niezwykle skomplikowanym nazwisku, przewidziawszy nadlecenie pocisku, przywołał małą, ognistą tarczę, w której spłonął, nim zdążył go ranić. Aby sprawnie uformować osłonę, musiał na chwilę wypuścić Katherine. Dziewczyna, mając pewność, że to być może jedyna i ostatnia szansa na wymknięcie się z jego uścisku, szybko pozbierała się z ziemi i rzuciła się biegiem w stronę Falena. Przyjaciel złapał wystraszoną, poranioną przyjaciółkę i ukrył za sobą. Aquariuska próbowała pohamować drżenie, ale niestety daremnie. Nie potrafiła się uspokoić. Przecież dopiero co o mało nie została stracona... Widząc jej roztrzęsienie, Rossmary szepnął do niej słowa otuchy kojącym tonem, ale i one wiele nie pomogły. Katherine marzyła, by to całe piekło się skończyło.
W między czasie Ellie stoczyła zażartą, lecz na szczęście szybką walkę z Moffezem. Wampirzyca odepchnęła go od Ignisa, nim ten zdołał na własną rękę wykonać egzekucję. Podała jeden ze swoich noży Alecowi, aby jej pomógł. Żandarm walczył zaciekle, ale w końcu padł. Wtedy oboje czmychnęli w kierunku Katherine i Falena.
MeHarawat wydawał się porządnie zdezorientowany. Nie wiedział, co ma robić. Niby był Czasowym, ale nawet Czasowi nie przewidzą wszystkiego. To był jeden z tych zwrotów akcji, których nie przewidział. Wpatrywał się tylko chwilę osłupiały w swojego pana, czekając, aż padnie rozkaz. Frederic natomiast zdawał się go nie zauważać. Lagrasse pierwszy raz był świadkiem ujawnienia się wampirzej strony Elizabeth. Widział już wcześniej, że cała czwórka Strażników jest zamieszana w jakieś "brudne sprawki" (brudne według niego...), ale dotychczas sądził, iż wśród nich znajduje się tylko jeden Nerimi. Zresztą... Co to za różnica? I tak wszyscy byli do odstrzału. Wszyscy mieli umrzeć, jak nie dziś, to później. Za pewnik stanowił tylko fakt, że żadne z nich nie miało prawa przeżyć. Cóż więc za różnica czy zginął jako ludzie, czy jako wampiry?
- No proszę, proszę - powiedział, trzymając się za brodzącą krwią rękę Przywódca. Frederic postanowił grać na czas. Żandarmów było coraz mniej, a przyszli powstańcy zdecydowanie zbyt dobrze sobie radzili. Widocznie Strażnicy ich już musieli przeszkolić... "A to gnidy..." - pomyślał Lagrasse nienawistnie. Zaraz jego posiniałe usta wykrzywił lekki uśmieszek. Wpadł na pomysł, jak zaleźć im za skórę. Może i byli silni, zjednoczeni, ale jeśli zostaną otoczeni przez dwukrotnie większą liczbę sług Centaurionu, nie będą mieli szans wygrać. Polegną na miejscu, albo zdechną w lochach później. - Myślałem, że tylko jeden z was był  tak tępy, by dołączyć do "dzieci" von Donnera i tym samym złożyć swoje życie na pogrzebowym stosie... No a teraz widzę, że panna Feliss także uległa pokusie nieśmiertelności... Ale czegóż innego można się spodziewać po prostej, niedouczonej chłopce... - ciągnął tym samym jadowitym tonem Frederic. Przywódca słusznie przewidział, że tym sprowokuje Falena. Kiedy tylko chłopak, używając całej swej mocy i siły umysłu, sprawił, że z nieboskłonu wydarła się ogromna błyskawica, wymierzona w starca, Frederic zareagował. Gdy grom znalazł się tuż tuż, Lagrasse pstryknął palcami, a między nim a niebem pojawiło się utkane z ogników pole siłowe, od którego błyskawica odbiła się i pomknęła w kierunku Rossmary'ego.  Ventus w ostatniej sekundzie zdołał paść na ziemie, ochraniając się tym samym przed niebiańskim pociskiem, który sam przywołał. Ellie od razu znalazła się przy nim i pomogła mu się podnieść, pytając po stokroć, czy aby na pewno nic mu nie jest. - Normalnie powiedziałbym, iż jestem ciekaw, kiedy i pozostałą dwójkę przekabacicie na swoją stronę i zmienicie ich w krwiożercze potwory,ale... obawiam się, że nie będziecie mieli już na to okazji - głos Frederica był tak ostry, że w opinii Aleca mógłby ciąć stal. I wtedy zwrócił się Lagrasse do MeHarawat. - Ściągnij posiłki. Niech ich otoczą, a następnie wybiją.
Dopiero po tych słowach wszyscy na powrót zauważyli  obecność Filiasa. Wcześniej byli głównie skupieni na Fredericu. Wargi żandarma rozciągnęły się w przerażającym uśmiechu, a jego sękata dłoń powędrowała ku zawieszonemu na szyi ametystowemu medalionowi, który nosili tylko wyżej stojący w hierarchii żołnierskiej. Wystarczyło musnąć go dłonią w intencji przywołania pomocy, a już w kilka minut później otwierały się wokół portale, z których wychodzili towarzysze broni.
Katherine wyrwała szybko Falenowi swój łuk i jeszcze szybciej naciągnęła na cięciwę strzałę z kołczanu. Strzeliła, chcąc nie dopuścić do ściągnięcia kolejnych żandarmów. Niestety pocisk, choć wystrzelony z dużą siłą i lecący ze sporą prędkością, okazał się zbyt wolny. Dłoń MeHarawat spoczęła na ametystowym medalionie, a on sam nawet nie został ranny; zdołał złapać strzałę w locie.
- Świetnie. Najdalej za trzy minuty powinniście zostać otoczeni... Nie mogłem wymarzy sobie lepszego finału nocy nilanijskiej - powiedział z lodowatą radością w głosie Frederic. Jednak nikt go nie słuchał.
- Ty idiotko, mówiłem ci, że przewidzę każdy twój ruch, a ty nadal próbujesz mnie zabić?! - warknął żandarm, przełamując na pół strzałę Kath. Aquariuska nie zdążyła mu nic odpowiedzieć, jak nagle niebo znów się rozdarło i wydobył się z niego kolejny grom. Tym razem trafił prosto w MeHarawat. Żandarm wrzasnął przeraźliwie i porażony padł na ziemię.  Ciało zaczęło się palić. Wszyscy spojrzeli w osłupieniu na Ventusa, a Falen tylko wzruszył ramionami mówiąc: "No proszę, a tego jakoś nie przewidział".
Alec pierwszy wyłamał się z tego dziwnego zawieszenia, w którym żadne z nich nie wiedziało, co robić teraz. Błyskawicznie podjął decyzję o wycofaniu się. Stwierdził, że jest ich zbyt mało, by stawić czoło większej ilości żandarmów. To był czas na tymczasową kapitulację. Nie myślcie sobie tylko, że decyzja Cartwrighta była przejawem tchórzostwa. Nie... Dobry dowódca pragnie zwycięstwa, ale nie za wszelką cenę. Potrafi też realnie ocenić szanse swojego oddziału. Nawet tak amatorskiego. W książkach często opisuje się heroiczne postawy dowodzących, którzy giną wraz ze swoimi ludźmi na polu bitwy, oddając życie za to co słuszne.Owszem, może to i szlachetne, jeśli śmierć poniosą w wyniku walki, ale pod warunkiem, że to będzie równa walka, przemyślana. Bo jeśli teraz Strażnicy kazaliby tym ludziom pozostać tutaj i bić się dalej, doskonale zdając sobie sprawę, że to starcie jest już przegrane, zamiast ratować ich życie i spróbować szczęścia później, czyż nie byłoby to głupotą? A śmierć tych ludzi bezsensowną ofiarą? Każde starcie trzeba starać się wygrać, ale nie każde się da. Prawdziwy przywódca powinien wiedzieć, kiedy prowadzić swe wojsko do przodu, a kiedy nakazać odwrót. Bo odwrót nie zawsze jest tchórzostwem. Czasem to po prostu głos rozsądku.
- Jak powiadomimy wszystkich? - spytała Katherine, kiedy Alec powiedział jej o konieczności zmuszenia ludzi do ucieczki. - Jak odnajdziemy w tym zamieszaniu moich kuzynów? I  Luke'a z Marie?
- Telepatia.
- Telepatia - odpowiedzieli jednocześnie Ellie i Falen. Nerimi spojrzeli po sobie zaskoczeni tą niespodziewaną synchronizacją, ale szybko wrócili do tematu. - Roześlemy myśli. Nakażemy ewakuacje - ciągnęła Elizabeth, czując, jak ogarnia ją coraz większe poddenerwowanie. Sytuacja zaczynała się coraz bardziej komplikować.
- Dobrze - skinął Alec. - Tylko się pośpieszcie.
Tak więc wampiry zaczęły szybko rozsyłać komitaty. Ludzie zaprzestali walk, patrzyli tylko na siebie w popłochu. Byli zdumieni, słysząc głos w swojej głowie. Niektórzy osłupieli na chwilę na wieść o zbliżających się "posiłkach", a inni rzucili się biegiem  ku labiryntowi uliczek na skraju obszernego placu. Parę osób było już prawie poza miejscem akcji, kiedy przed nimi pojawiły się purpurowe wiry - portale - z których zaczęły wychodzić rzędami kolejni i kolejni żandarmi, mierząc długimi mieczami w cofających się teraz w przerażeniu ludzi.
- Co robimy?! - zawołała nieco piskliwie Marie, odnajdując z Lukiem zapodzianych w bitewnym wirze przyjaciół i, tak jak inni, cofając się przed żołnierzami, będącymi jak ciemna fala, rozciągająca się na całej szerokości placu, napierając na nich coraz bardziej, zmuszając by robili kolejne kroki w tył, aż zostaną uwięzieni w samym środku okręgu.
- Nie mam bladego pojęcia - rzucił z frustracją Falen, próbując gorączkowo wymyślić jakiś plan. Jakikolwiek. Byleby tylko dało się zapanować nad sytuacją.
Frederic obserwował to wszystko z zadowoleniem, czekając na ostateczną klęskę wrogów korony, niczym widz antycznego teatru na moment katharsis, na oczyszczenie.
Wtedy stało się coś, czego nikt, zupełnie nikt się nie spodziewał. Nikt...
- Ellie! Alamer! - zawołał Luke, wskazując na rubinową bransoletę na przegubie jej dłoni. Teraz jarzącą się blaskiem w kolorze jej kamieni.
Alamer dawno już zostało zablokowane. Rada dopilnowała, by Strażnicy nie mogli przemieszczać się tak szybko jak oni. Jednakże... chociaż bransoleta nie działała, Terratka zawsze ją nosiła. Trochę jako talizman.
- Co się dzieje?! - Alec patrzył zszokowany na przebudzający się Alamer.
- Nie wiem, nie mam pojęcia! - odkrzyknęła Ellie, obserwując bransoletę. Nagle promieniujący z magicznych rubinów blask stał się nie do zniesienia. I wtedy pomiędzy spanikowanymi i osaczonymi przez żandarmerię ludźmi jak kwiat wyrósł kolejny purpurowy wir. Tym razem nie jako drzwi dla kolejnych żołnierzy, lecz szansa dla ich przyszłych ofiar.
Chociaż tego co się stało, nie potrafili wytłumaczyć, nie chcieli tego analizować. Nie teraz. Teraz trzeba było uciekać. Najpierw Strażnicy popchnęli do portalu ludzi, a potem przeszli przez niego sami. Wszystko w wielkim pośpiechu, by żandarmi ich nie złapali. Kilku żołnierzy chciało wskoczyć za nimi, lecz wtedy portal sam są zamknął.
A Strażnicy byli już daleko...

_____________________________________________
* Kevin MacFellington (412 - 473) - Ignis; minister obrony Karteru, w latach 454-473 nawet naczelnik królewski (druga najważniejszą osoba w ówczesnym państwie).

MERIDIANE FALORI

11 komentarzy:

  1. Hurra, pierwsza. Rozdział super, dużo akcji, i emocji :) całym sercem jestem Kath, oby po ranie na policzku nie została blizna. Czekam na nexsta.
    CC

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozdział faktycznie długi ,ale świetny. A tak wgl to ile jeszcze rozdziałów do proroczego snu Ellie? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. oj kochana/y zgaduje, ze bedziesz musial/a poczekac jeszcze troche, bo jakby kochana Meri przepuscila okazje do potrzymania nas w niepewnosci i podreczenia bohaterow ku naszemu przygnebienu, prawda Meri? :*

      Usuń
    2. Jak ty mnie znasz xD
      A tak serio to musicie sie przyzwyczaić, że moje opowiadania sią.. jak to ująć? "Długodystansowe" xD Bywa, że rzucam jakiś wątek, ale zostanie rozwinięty dopiero później ;) Tak jak w życiu, nie zawsze dowiadujemy się wszystkiego na raz :)

      Usuń
  3. <3 <3 <3
    boski rozdzial :)
    caly rozdzial trzymal w napieciu
    a sadystka z cb jak cholera! zeby tak dreczyc Kath i reszte, nieladnie, nieladnie
    no nic, spadam dac ci opieprz :***
    czekam na cd i pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Aaa.......to opowiadanie jest po prostu megaaaa *0*
    No ale żeby tak dręczyć Kath :( to było bolesne :(
    Rozdział świetny , nie mogę się doczekać następnego :***

    OdpowiedzUsuń
  5. Na początku strasznie przepraszam, że mam ostatnio straszne braki u ciebie, ale cóż, zdarza się. Zwłaszcza teraz przed wywiadówkami.
    Ale jestem, jestem i zamierzam wkrótce przeczytać nowy rozdział na tym drugim blogu co czytam.
    Ale wracając do tej notki. Wiesz, że uwielbiam twoje opisy walk. Są naprawdę dynamiczne, jeden ruch wynika z drugiego, nie ma chaotycznych czy nieprzemyślanych sytuacji. Po prostu cudownie.
    Dobrze pamiętam, że jak Nerimi napiłby się krwi Strażnika to coś by mu się stało? Bo Falen wcześniej nie pił krwi żadnego ze Strażników. Dopiero potem, gdy Ellie zorientowała się, że może ta krew nie będzie mu szkodzić, bo sam jest wampirem. Ale przechodząc do sedna sprawy - czy Nicolette nie wiedziała o tym, czy może ja coś pokićkałam. Nie wiem, dlatego się pytam, bo to mnie zaintrygowało. A może jeszcze coś innego się za tym kryje :)
    Wszystko był wspaniale opisane, nie mam zastrzeżeń, uwag, petycji, skarg ani zażaleń :D
    Zastanawia mnie tylko, co się stało z Alamer i gdzie ich przeniosła bransoletka :D
    I oczywiście cieszę się, że jednak nikogo z nich nie zabiłaś. Choć muszę się przyznać, że w pewnym momencie serce na moment mi stanęło :) Naprawdę potrafisz utrzymać napięcie! Jestem pod wrażeniem.
    No a jaka długa ta notka! Normalnie aż się zdziwiłam, gdy zobaczyłam, ile to czytałam. A wcale tego czasu nie odczułam :)
    Pozdrawiam serdecznie!
    Zuza <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. *bo sam jest Strażnikiem - Falen jest Strażnikiem, więc krew innych mu nie zagraża - o to mi chodziło -,- Przepraszam, już kompletnie nie myślę co piszę :D

      Usuń
    2. Nicolette nie wiedziała ;) Nie każdy wampir o tym wie, tak jak nie wiedział o tym ten, który przypadkiem przemienił Falena.

      Cieszę się, że się podobało, raju jak jak kocham takie rozprawki *.*
      No przyznam, że wyszedł dłuższy rozdział, bo jakoś nie potrafiłam tak krótko opisać walk ;)
      <3

      Usuń
  6. Rozdział długi, ale niezwykły. Sorka, że pisze dopiero teraz, ale nie miałam czasu wcześniej. Nadrabiam, w każdym bądź razie.
    Alamer działa, czy to Miranda coś wykombinowała ? Ciekawe co jeszcze wymyślisz. Czekam na następny <3 /Rebekah

    OdpowiedzUsuń
  7. podoba mi się! Czekam na więcej!!! :D
    Będzie mi miło, jak zajrzysz do mnie i zostawisz po sobie ślad w postaci komentarza/obserwacji.
    http://patrycjasstyle1212.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń