Nocny płaszcz już dawno utulił do snu Państwo żywiołów. Spowijające je mroki rozświetlały liczne gwiazdy, połyskujące pięknie, ale i ostrzegawczo. Łukowaty księżyc przysłaniały ołowiane chmury, przesuwane wiatrem. Powietrze było ciężkie od dymu licznych fabryk. Uliczka pomiędzy velirieńskim pałacem sprawiedliwości a klasztorem Lorionna, boga sprawiedliwości, była ślepym zaułkiem. Otaczające go z trzech stron mury pięły się wysoko, podcinając skrzydła tym, którzy próbowali tym szlakiem uciekać. Poprzyklejane klajstrem plakaty odrywały się od cegieł i frunęły dalej z wiatrem.

Ukrytą w kieszeni dłonią ściskał nerwowo medalion, który podarował mu kapłan. Niby miał pomóc kontrolować przemiany, ale jaką Falen mógł mieć pewność, że zadziała? Wolał, żeby car nie wiedział o jego "przypadłości"....
A właśnie... Gdzie odziewał się William von Donner? Przecież miał się tu z nim spotkać. Ledwo Rossmary zdążył o tym pomyśleć, a usłyszał za swoimi plecami zimny, drwiący głos. Zjeżyły mu się włoski na karku.
Odwrócił się gwałtownie. Postać, którą przed sobą ujrzał, bynajmniej nie była carem Inserii, ale jego synem, carewiczem Dominiciem.
- Czyżbyś na kogoś czekał? - zagaił, mrużąc jasnobrązowe oczy. Zimne i nieprzejednane jak u żmii. W sumie to Falen dostrzegał pewne podobieństwo.